"Pierwszy człowiek" (2018) reż. Damien Chazelle - film niemal kompletny. Astronomiczna recenzja po premierze

Biegiem do kina. Na tym właściwie mógłbym zakończyć, ale recenzja zbudowana z jednego zdania, zwłaszcza dotycząca filmu poświęconego jednemu z najsłynniejszych ludzi i wydarzeń w historii, byłaby przesadą. Jako nie tylko pasjonat astronomii, ale i równie wielki miłośnik kina, za każdym razem cieszę się jak dziecko, kiedy po długim odliczaniu do wyczekiwanego filmu otrzymuję produkcję, która wbija w fotel i zachwyca pod możliwie wieloma względami - a najlepiej pod każdym (i tak też moją ocenę, jako nałogowego kinomaniaka odbierzcie). Jednocześnie mam tę słabość, że trudno mi nie schlastać jakiegoś tytułu, gdyby nie spełnił on pokładanych nadziei, a jeżeli związany jest on z astronomią czy załogową astronautyką, tym większego schlastania się zwykle dopuszczam. Na "Pierwszego człowieka" czekałem długo i im bliżej premiery i im więcej zwiastunów się pojawiało, tym apetyt rósł jeszcze bardziej - a że mowa o biografii i zekranizowaniu wydarzeń z kart historii, to tych zwiastunów nie trzeba było sobie oszczędzać, bo ryzyko poznania zbyt kluczowych elementów fabuły jest dokładnie zerowe. Tak więc bez względu czy jesteście już po seansie czy dopiero zamierzacie się wybrać do kina, zapraszam na recenzję najbardziej wyczekiwanego filmu spod znaku kosmicznego kina w ostatnich latach.
© 2018 Universal Studios and Storyteller Distribution Co. LLC
© 2018 Universal Studios and Storyteller Distribution Co. LLC

O tym kim był Neil Armstrong wiedzą dziś chyba nawet średnio rozgarnięci, a przynajmniej dobrze by było, gdyby wiedzieli. W "Pierwszym człowieku" jednego z najsłynniejszych ludzi w historii nie tylko załogowej eksploracji kosmosu, poznajemy w wieku 31 lat - filmowa biografia skupia się zatem na życiorysie astronauty między 1961 a 1969 rokiem. Już na samym początku trafiamy w miejsce akcji, które daje nam namiastkę przeżyć jakie będą czekać zarówno Armstronga, gdy jego astronautyczna kariera rozpędzi się w najlepsze, jak i widza, który zostaje poczęstowany stylem operatorskim dominującym w filmie: wąskich - ba! - bardzo wąskich planach ze zbliżeniami na twarz aktora(ów), niestabilnymi zdjęciami "z ręki" i klaustrofobicznymi ujęciami z perspektywy tytułowego bohatera pozwalającymi lepiej zanurzyć się w sytuację tytułowej postaci.

Reżyser Damien Chazelle - twórca sowicie nagradzanych musicali "Whiplash" czy "La La Land" bez zbędnego certolenia zabiera widza na pokład rakietowego samolotu doświadczalnego X-15, w którym m.in. Armstrong jako pilot zdobywał kluczowe dla późniejszych jego losów doświadczenie. Dzięki ćwiczeniom i zadaniom wykonywanym przez pilotów X-15, ustanawiano coraz to nowe rekordy w prędkości czy wysokości lotu - większość kończyła się aż w mezosferze, ponad 80 kilometrów nad Ziemią, ale dwa z nich dotarły jeszcze dalej, poza obowiązującą w prawnej definicji granicę kosmosu przekraczając 100 km pułapu.

© 2018 Universal Studios and Storyteller Distribution Co. LLC© 2018 Universal Studios and Storyteller Distribution Co. LLC

Fragmenty zdobywania aeronautycznych doświadczeń i treningów przed lotami w przestrzeń kosmiczną, gdy Armstrong został już wcielony do programu Apollo, przeplatane są epizodami ukazującymi to bardziej przyziemne życie astronauty. Przyziemne, choć wcale nie mniej dramatyczne i zwyczajnie trudne. Choroba córeczki, którą przyszły pierwszy człowiek na Księżycu stracił, gdy ta przeżyła dopiero dwa lata (OJĆ!: w rzeczywistości miała ona miejsce zanim Armstrong leciał w X-15); komplikacje w łączeniu wielkich ambicji z życiem rodzinnym i jak bumerang powracająca śmierć dotykająca kolegów Armstronga (m.in. awaria Apollo 1 w czasie testów) to elementy, które niezmiennie przez większość seansu będą powracały i wymuszały pytania o sens dążenia przez człowieka do przekraczania nowych barier dotąd nieosiągalnych. Dążenia krótko mówiąc - po trupach, ale jak to finalnie daje nam reżyser odczuć - dążenia uzasadnionego, będącego czymś więcej od zwykłej zabawy dużych chłopców w zdobywców kosmosu.

Jeśli chodzi o budowę scenariusza, ku mojemu zdumieniu - nie został on utrzymany w konwencji znanej z "Apollo 13", który ociekał fachowym żargonem i technicznymi detalami, nie jest też podobny do skryptu z "Grawitacji" - która jak się teraz okazuje, także była znacznie bogatsza w aspekty techniczne i dialogi "branżowe". W przeciwieństwie do tych filmów, zwłaszcza do "Apollo 13" film Chazelle'a szczędzi nam także tego, co na ogół wpisane jest w produkcje o kosmosie - patosu, epatowania "amerykańskością" (czy "radzieckością" w przypadku kina zza wschodniej granicy) i podniosłych przemów czy monologów - mimo, że w przypadku tej historii byłyby one uzasadnione. Jest to dla mnie bardzo pozytywne zaskoczenie - film, który powstał w Hollywood, wyprodukowany w państwie, które wygrało najsłynniejszy wyścig kosmiczny, niemal w ogóle nie sprawia wrażenia filmu hollywodzkiego:

to obraz zaskakująco kameralny, w którym twórcy zrezygnowali z wielu elementów rozpoznawczych dla amerykańskich produkcji. Efekty specjalne dawkowane są niezwykle oszczędnie i umiejętnie, a dialogi i muzyka w dramatycznych chwilach życia Armstronga są ograniczone niemal do zera. Jakże piorunujące wrażenie wywołuje takie podejście do tematu, choćby w kontraście do "Interstellar", gdzie Nolanowie wepchnęli w usta bohaterów tony banałów i okraszonych zimmerowskim plumkaniem łzawych monologów, grających na emocjach widza najtańszym kosztem. Tu otrzymujemy kompletne przeciwieństwo. Gdy potrzeba, jesteśmy bombardowani ciszą - w dialogach, w muzyce (tak!), w naturalnym i nienagannym aktorstwie. To widz w tej przytłaczającej ciszy ma sobie dopowiadać, co w danej chwili może czuć bohater i nie trzeba w tym względzie robić z widza głupka wykładając wszystko kawa na ławę. Uniknięcie tego błędu dało w mej ocenie fenomenalny, znacznie bardziej angażujący efekt.

Ale kiedy trzeba, twórcy bombardują nas także zachwycającymi zdjęciami i tysiącami metalicznych dźwięków i odgłosów z wnętrza - na całe szczęście tylko wnętrza! - statków kosmicznych (w próżni czy później wręcz głuchym Księżycu - kompletna cisza i genialny, maksymalnie realistyczny efekt). Sekwencje w przestrzeni kosmicznej - zarówno te, na które najbardziej oczekujemy jak i te sprzed programu Apollo, zostały zrealizowane z mistrzowską precyzją, a pod względem realizmu technicznych aspektów mamy tu tę samą najwyższą półkę co w przypadku "Apollo 13" tyle, że w zauważalnie okraszonym wydaniu (wszak pamiętajmy, że to bardziej biografia, niż typowy film osadzony w kosmosie). Dzięki zdjęciom Linusa Sandgrena stylizowanym na zwykłą taśmę filmową (ziarnistość obrazu, utraty ostrości) i kręceniu "z ręki" film przypomina dokument wprost wyjęty żywcem z lat 60. ubiegłego wieku. Autentycznie cofamy się do wydarzeń sprzed niemal połowy wieku. Atakowanie dźwiękiem, gdy razem z Armstrongiem siadamy na pokładzie coraz to nowych statków tworzy idealnie nastrój, jaki powinien nam towarzyszyć dla lepszego uzmysłowienia sobie sytuacji i odczuć bohatera - nity i śrubki mogące zaraz wylecieć, wskaźniki mogące przestać pracować jak należy, słowem konstrukcje sprawiające wrażenie mających się za moment rozpaść w drobny mak - tak jak bohaterowi tak i widzowi trudno zapałać zaufaniem do ówczesnej technologii: ciągłe napięcie, wszystko się trzesie, hałas, klaustrofobiczna praca kamery. Wspomniane zabiegi realizatorskie budują fenomenalny klimat filmu przenoszący nas w samo miejsce akcji.

Na podnoszenie oceny poza wspomnianymi elementami, trzeba dodać oprawę muzyczną Justina Hurwitz'a, która z jednej strony nie narzuca się tam, gdzie wszelka dramaturgia staje się największa, czasem wręcz ustępując kompletnej ciszy, w której słychać tylko oddechy innych widzów na sali. Z drugiej zaś - potrafiącej wybrzmieć w pełnej orkiestracji symfonicznej podkreślającej nieograniczony majestat przestrzeni kosmicznej i potrafiącej wydobyć z widza łzę szczerego poruszenia - tym bardziej, gdy w pełni uzmysłowimy sobie, że oglądamy ekranizację tak doniosłych wydarzeń historycznych.


© 2018 Universal Studios and Storyteller Distribution Co. LLC


Na szczególną uwagę zasługuje w filmie sekwencja obrazująca jedną z najbardziej dramatycznych misji w historii załogowej astronautyki - Gemini 8, w czasie której Armstrong był dowódcą. Planowana przez NASA misja Gemini 8 zakładała pierwsze w historii cumowanie dwóch sztucznych obiektów na orbicie: w tym wypadku kapsuły Gemini z dwoma astronautami na pokładzie i Agena Target Vihecle (w filmie po prostu "Ageny") - górnego stopnia rakiety Agena D; planowany był też dwugodzinny spacer kosmiczny w wykonaniu pilota Davida Scotta. Start Ageny z Przylądka Canaveral nastąpił 16 marca 1966 roku o godz. 10:00 czasu lokalnego, 101 minut później wystrzelony został Gemini 8. Oba obiekty prawidłowo osiągnęły orbitę i o ile pierwsze w dziejach dokowanie nastąpiło w idealnie zaplanowany sposób, o tyle już 30 minut po udanym dokowaniu rozpoczął się niespotykany dotąd w takiej skali horror. Na skutek zwarcia w obwodach Gemini, które zainicjowało ciągłą pracę jednego z silników manewrowych, kompleks Gemini-Agena rozpoczął w niekontrolowany sposób się obracać. W najbardziej krytycznym momencie po koniecznym oddokowaniu od Ageny, kapsuła Gemini 8 wykonywała jeden pełny obrót na każdą sekundę powodując niemal całkowitą utratę przytomności astronautów. Dzięki niespotykanemu opanowaniu i umiejętnościom Armstronga, próby ustabilizowania kapsuły za pomocą manewrowych silniczków RCS normalnie wykorzystywanych w trakcie deorbitacji, zakończyły się pomyślnie, a 10 godzin po starcie załoga bezpiecznie wodowała w Pacyfiku.

I ten jeden szalony epizod w eksploracji kosmosu twórcy "Pierwszego człowieka" zrealizowali z dokumentalną i techniczną precyzją do tego stopnia, że trudno się tu do czegokolwiek przyczepiać. No, może poza jednym mankamentem, jaki jestem w stanie przełknąć: niemal równoczesny w filmie start obu rakiet (OJĆ!: Armstrong siedzący na pokładzie Gemini 8 obserwuje w lusterku start Ageny z sąsiedniego stanowiska na Canaveral, po czym i on startuje - w rzeczywistości jak wspominałem starty dzieliło ponad półtorej godziny). Naturalnie nie oczekuję tutaj realizmu w skal 1:1, a sam zabieg traktuję po prostu nie tyle jako błąd, co konieczne uproszczenie, czy raczej przyspieszenie. Chaotyczne zdjęcia, atakowanie dźwiękiem (umiejętne!), żargon fachowy (OJĆ!: nie zawsze udane tłumaczenie w polskich napisach - ale to nie minus dla twórców filmu) mają prawo zachwycić każdego pasjonata astronautyki.

Zanim jednak one następują, po udanym starcie razem z bohaterami możemy napawać się iście niebiańskimi odczuciami - majestatyczna kilkuminutowa sekwencja między startem a dokowaniem to nic innego jak pierwszy i udany w tym filmie ukłon w stronę "2001: Odysei kosmicznej" - doprawdy nie wiem, jak te fragmenty filmu miałyby kogoś nie poruszyć. Dość powiedzieć, że zilustrowane zostały one utworem z ścieżki dźwiękowej Justina Hurwitza zatytułowanym "Docking Waltz". Walc. Czy trzeba dopowiadać coś więcej? Tak. Biegiem do kina. Biegiem, bo wreszcie dostajemy w kinie coś, co na nowo pozwala poczuć to, co niegdyś zaznali widzowie Kubricka wpatrujący się w taniec statku i stacji kosmicznej przy muzyce Johana Straussa "Nad pięknym modrym Dunajem". Coś, co nie jest bezmyślnym udawaniem i robieniem na siłę kalki z "Odysei..", ale świetnie przemyślanym i wkomponowanym w film elementem.

© 2018 Universal Studios and Storyteller Distribution Co. LLC© 2018 Universal Studios and Storyteller Distribution Co. LLC© 2018 Universal Studios and Storyteller Distribution Co. LLC

Drugim z najważniejszych fragmentów kosmicznych "Pierwszego człowieka" to ciągła kilkunastominutowa sekwencja od przygotowań do startu misji Apollo 11, przez jej start 16 lipca 1969 roku, lot ku Księżycowi aż po wielki finał, do którego film zmierza, i na który widz w emocjach oczekuje. I tu, jeśli mowa o starcie, poczułem delikatny zawód, że sekwencja wznoszenia na orbitę została mocno skrócona, ograniczając się do 3-4 ujęć przecinającego nieba Saturna 5 - choć poprzedzonych wprawdzie piorunującymi, rozciągniętymi w czasie ujęciami zapłonu i pierwszych sekund lotu. I tak jak wcześniej najzupełniej rozumiem niemal jednoczesny start Ageny i Gemini 8, tak tu kiedy mamy do czynienia z najważniejszym załogowym startem rakiety w dziejach, oczekiwałbym zdecydowanie zobrazowania go możliwie w całości (8-10 minut takich emocji z wznoszenia na orbitę nie stanowiłoby raczej przeszkody w realizacji, bo zrobił to już Ron Howard w "Apollo 13", gdzie sekwencja startu z odliczaniem zajmuje w jego filmie znacznie więcej miejsca). W "Pierwszym człowieku" zaś od przygotowań (ubieranie w skafandry, jazda astrovanem na stanowisko startowe, zajmowanie miejsc) do osiągnięcia przestrzeni kosmicznej mieści się w nieco ponad 4 minutach. Chciałoby się więcej, ale za to jest wzbogacona kolejnym znakomitym, niezwykle emocjonalnym fragmentem ścieżki dźwiękowej ("Launch"), idącej moim zdaniem po Złotego Rycerza.

Mimo krótkiej sceny wznoszenia najpotężniejszego w dziejach Saturna 5 na orbitę, widz czuje się wgnieciony w kinowy fotel zupełnie tak, jakby działały na niego przeciążenia, których doświadczała w tych momentach załoga Apollo 11, a za sprawą rewelacyjnego udźwiękowienia widz nie tylko zmysłem wzroku odczuwa to, co dzieje się na ekranie. Karmieni takimi smakami docieramy do finału historii z 20-21 lipca 1969 roku jak i finału filmu, który zaprawdę należy nazwać WIELKIM. Po osiągnięciu wskazanej orbity okołoksiężycowej, lądownik "Orzeł" odcumowuje od modułu "Columbia" (OJĆ!: 3 dni lotu dzielące start od odcumowania od "Columbii" skrócone do paru cięć - dlaczego?! Ogromna szkoda!) - w filmie dzieje się to niestety niemal zaraz po ukazaniu startu, choć w rzeczywistości był to dopiero czwarty dzień misji.

Co poniektórym mogą wydać się przesadzone i nazbyt górnolotne słowa, które teraz przeczytają, ale tak to właśnie widzę, mimo, że nie oglądałem w IMAXie: od momentu odcumowania "Orła" od "Columbii" jesteśmy częstowani scenami, które na stałe zapiszą się wielkimi zgłoskami w historii kina. Przy całym moim umiłowaniu realizmu i strony wizualno-technicznej "Apollo 13", "Marsjanina" czy "Grawitacji", sekwencja schodzenia księżycowego modułu "Orzeł" na powierzchnię Srebrnego Globu, oprawiona pełną orkiestracją utworu "Landing" zwyczajnie odbiera mowę, poniewiera emocjonalnie i zachwyca dokumentalną dokładnością wywołując odczucia, jakich długo już w kinie nie doświadczałem. Jedno z największych wydarzeń w historii eksploracji kosmosu zostało ukazane w sposób mistrzowski, wart każdej minuty czekania od początku seansu. Lądowanie "Orła" i dalszy pobyt na Księżycu to sceny tak monumentalne i poruszające, że zachwycą tych widzów, którzy przyszli dla uboższej w ilości, lecz przenikniętej realizmem "kosmicznej" strony filmu, jak i tych, których wzrusza proste piękno w najczystszej postaci.

Damien Chazelle od początku wiedział co czyni podejmując się reżyserii i podążał do końca jednym, niezachwianym szlakiem. To silnie działający na widza fragment najbardziej emocjonującego okresu z biografii Neila Armstronga, przeplatany scenami w kosmosie o jednej z największych sile rażenia, jakie w ostatnich kilkunastu latach powstały, dzięki licznym konsultacjom z inżynierami NASA także o jednym z największych stopni realizmu. Boleć może fakt, że tych scen najbardziej działających na wyobraźnię i zapewniających widzowi iście kosmiczną ekstazę jest może ze 30% z całego filmu (OJĆ!: nic o powrocie na Ziemię misji Gemini 8). Nie przypuszczałem, że zostanę tak bardzo porwany przez twórców w tę ekranizację fragmentu życia Neila Armstronga, właśnie zwłaszcza wiedząc, że "Pierwszy człowiek" ma być przede wszystkim dramatem biograficznym. Nie sądziłem, że ta w gruncie rzeczy - mniejsza - część scen obrazujących najsłynniejsze momenty załogowej astronautyki będzie zrealizowana z taką precyzją ze strony faktów i z takim kunsztem ze strony stricte filmowej, że wywinduje ona całą produkcję na jeszcze wyższe poziomy. Po ostatnich mniej lub bardziej średnich filmach zza Atlantyku związanych z lotami kosmicznymi cieszy mnie niezmiernie poziom obrazu Chazelle'a.

Poza moim drobnym czepialstwem wcześniej wymienionym, w "Pierwszym człowieku" niewiele zabrakło, by zagrało w nim wszystko. Tam, gdzie oczekiwałem realizmu w obrazowaniu misji kosmicznych, na czele z Apollo 11, tam nie mam się do czego przyczepić - ale bo i pole do czepiania niezbyt duże. Tam, gdzie miały być wydarzenia z życia bardziej przyziemnego, rodzinnego, wszelkie dramaty i komplikacje - tam dostałem unikający tanich chwytów, ckliwych i niepotrzebnych dialogów film, który przytłacza ciszą i samą mimiką bardzo dobrej gry aktorów. Jedyne czego żałuję to, że proporcje nie są chociaż równe 50:50, bo tych scen w kosmosie jest zauważalnie mniej wobec całego filmu czy innych wspominanych produkcji, ale kiedy już one następują, oczekiwanie zostaje widzowi wynagrodzone z wielką nawiązką.

Podobnie jak pisałem po "Grawitacji" już pięć lat temu, tak i dziś "Pierwszego człowieka" uważam za pewniaka w wyścigu po najważniejsze nagrody filmowe. Złote Globy i Oskary czekają na ekipę Damiena Chazella, zwłaszcza za stronę realizatorską - zdjęcia, muzyka czy dźwięk to tak jak przy "Grawitacji" majstersztyk i trudno mi wyobrazić sobie brak Złotego Rycerza na najbliższej gali; być może załapią się na tę nagrody aktorzy, ale zdecydowanie zasłużenie widziałbym tu przede wszystkim nagrody za scenariusz i reżyserię. W tych najważniejszych aspektach, z czysto filmowego punktu widzenia wszystko zagrało tu bezbłędnie i tak dopracowanymi produkcjami biorącymi za cel tematy około-kosmiczne, chciałbym być częstowany za każdym razem po wejściu na salę kinową.

Kilka miesięcy temu zastanawiałem się, czy stanie się on produkcją mogącą być godnym pomnikiem dla Neila Armstronga. Uważam, że tak się stało. Surowy, kameralny, mocno angażujący film o człowieku z cholernie silnym charakterem, niesamowitymi umiejętnościami w swoim fachu i ambicją, która doprowadziła go do zaszczytu stania się pierwszym w historii reprezentantem ludzkiego gatunku stąpającym po Srebrnym Globie, trafia do grona wysoko cenionych przeze mnie filmów gatunku, a że filmów - także tych bardziej kosmicznych - trochę już powstało i człowiek zdążył do różnych zabiegów i sposobów ekranizowania przywyknąć, to o zadowolenie z nowych seansów jest już coraz trudniej. Recenzowany dziś tytuł sprostał oczekiwaniom, jakie w nim pokładałem, a pod wieloma względami nawet je przekroczył. To w przeciwieństwie do "Apollo 13" nie jest patetyczny manifest pochwalny dla NASA ani płytka laurka dla Armstronga. To mocna opowieść o ciągłym igraniu ze śmiercią i wysokiej cenie, którą tytułowy bohater, jego najbliżsi i koledzy muszą płacić za dążenie do niemożliwego, opowieść przepełniona dramatem i niepokojem z jednej strony, ale i trudnym do ogarnięcia pięknem z drugiej. W zapowiedzi pisałem też, że jest wielką sztuką tak zrealizować film, by widz znający zakończenie danej historii oglądał go tak, jakby finału nie mógł przewidzieć. Osiągnął to Ron Howard z "Apollo 13" w 1995 roku i osiągnął to Damien Chazelle z "Pierwszym człowiekiem" w roku 2018.

Gorąco zatem namawiam do zajęcia miejsc, zapięcia pasów i nawet gdy ktoś będzie się niecierpliwił - wyruszenia w końcu na szczycie najpotężniejszej rakiety w dziejach ku Srebrnemu Globowi na seansie "Pierwszego człowieka - produkcji z fenomenalnym klimatem zbudowanym tak wąskimi i klaustrofobicznymi jak też monumentalnymi zdjęciami, rewelacyjną ścieżką dźwiękową, dokumentalną niemalże precyzją w przedstawianiu wydarzeń na i poza Ziemią, ale też produkcji ukazującej jak wielkim, ważnym i trudnym - nie tylko technologicznie, ale zwłaszcza w wymiarze czysto ludzkim, przedsięwzięciem było dążenie do uczynienia przez Neila Armstronga tego może i małego kroku człowieka, ale wielkiego skoku ludzkości. Po pięćdziesięciu latach jedna z największych postaci w historii zdobywania przestrzeni kosmicznej doczekała się filmu, którego twórcy mogą czuć się zasłużenie dumni.

9/10


Zdjęcia: © 2018 Universal Studios and Storyteller Distribution Co. LLC

  f   Bądź na bieżąco z tekstami, zjawiskami astronomicznymi, alarmami zorzowymi i wszystkim co ważne dla amatora astronomii - dołącz do stałych czytelników bloga na Facebooku, obserwuj blog na Twitterze bądź zapisz się do subskrybentów kwartalnego Newslettera.

Komentarze

  1. Mnie osobiście wzruszyla scena gdzie Neil wyrzuca naszyjnik swojej córki na księzycu ;( to było piękne

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z tego co wiem, jest to jeden z elementów, który nie jest ani pewnym faktem ani też czystą fikcją na skutek założenia scenarzysty. Czytałem, że James Hansen - autor tej biografii, w oparciu o którą John Singer napisał scenariusz, po wielu latach badań i rozmów zarówno z Armstrongiem jak i z jego bliskimi zaczął mieć poważne podejrzenia o to, że Neil coś tam jednak po córce mógł ppozostawić choć nigdy tego nie usłyszał wprost. Podejrzenia o to wysnuł m.in. na podstawie rozmów jak to
      inni astronauci zostawiali na Księżycu ważne drobiazgi czy pamiątki zwiazane z bliskimi im osobami (zdjęcie rodzinne, które tam zostawił w 1972 r. Charles Duke jako dziesiąty stąpający po Księżycu czy pamiątki po spalonych astronautach z Apollo 1 zostawione przez Buzza Aldrina). Jak było naprawdę z bransoletką córki Armstronga zapewne pozostanie już pytaniem otwartym. Pozdrawiam

      Usuń
  2. Auc dluga ta recenzja... Czepię się na razie �� "zimmerowskiego plumkania". Pianina nie lubisz czy skrzypiec? Zimmer wybitnym kompozytorem jest i basta. Kwestia gustu. A plumkanie poza kosmiczna cisza (jest takowa?) wszedzie słychać. Pozdrawiam milo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo go lubię! (choć do wybitności w mojej skali jednak mu nieco brakuje). Napisałem o plumkaniu bo było ono dodatkowym wzmocnieniem działania na widza z równoczesnym pokazywaniem zalewających się łzami bohaterów prawiących bardzo niewyszukane monologi o tym co czują, trzy elementy połączone w całość, wyjątkowo tania zagrywka, która mnie zirytowała. No ale dość o Interstellar pod takim dziełem jak "Pierwszy człowiek", bo to zupełnie inna liga.

      Usuń
    2. Biegiem do kina - i tak zrobiłem! A teraz czytam recenzję:)

      Usuń

Prześlij komentarz

Zainteresował Ciebie wpis? Masz własne spostrzeżenia? Chcesz dołączyć do dyskusji lub rozpocząć nową? Śmiało! :-)
Jak możesz zostawić komentarz? - Instrukcja
Pamiętaj o Polityce komentarzy

W komentarzach możesz stosować podstawowe tagi HTML w znacznikach <> jak b, i, a href="link"