"Ad Astra" (2019) reż. James Gray, czyli powrót do starego, dobrego sci-fi - recenzja [bez spoilerów]

Nigdy nie zaczynałem recenzji od takiego stwierdzenia, ale tym razem nie mam wątpliwości - otóż zapewniam, że ogromna rzesza widzów wyjdzie z sali kinowej kompletnie zdegustowana.  Zwiastuny, w których nie brakowało widowiskowych scen akcji, choć znakomicie zmontowane pod względem niezdradzania istotnych elementów fabuły - i tak okazały się w dużej mierze wprowadzające w błąd. Porzućcie oczekiwania na "Avengersów" w kosmosie, pojedynki z kosmitami, dynamiczną narrację nie dającą szans na złapanie oddechu czy film czerpiący garściami z głośnych hollywoodzkich blockbusterów. Nastawcie się nie tyle na podróż ku gwiazdom - choć to oczywiście też - co przede wszystkim na być może jeszcze bardziej trudną i zagadkową podróż do zakamarków ludzkiej natury, do umysłu i psychiki człowieka, który niesie całą tę historię na swoich barkach.

Uwaga: recenzja nie zawiera spoilerów ponad te widoczne w zwiastunach - jeśli widziałeś zapowiedzi, recenzję możesz czytać śmiało.


Rzecz, jak określa reżyser i kilka informacji na początku filmu - dzieje się w niedalekiej przyszłości, w której Księżyc stał się wysoce skolonizowanym obiektem, a loty w kosmos spowszedniały i stały się możliwe dla wszystkich. Widząc jednak z jakimi trudnościami przychodzi nam nawet dziś myśleć o misjach poza orbitę okołoziemską, poza którą się nie uwolniliśmy, pozwolę sobie wtrącić, że określenie reżysera plasujące czas akcji na "niedaleką" przyszłość jest określeniem w mej ocenie przestrzelonym i nader optymistycznym, no ale to tak na marginesie.

Poznajcie Roy'a McBride'a - astronautę, w którego wciela się Brad Pitt - a który to jest synem legendy - Clifforda McBride'a (Tommy Lee Jones) będącego jednym z najbardziej zasłużonych astronautów Projektu Lima. Była to realizowana przed wieloma laty załogowa misja skierowana na krańce naszego Układu Słonecznego celem obserwacji obiektów niebieskich i poszukiwaniu na nich inteligentnych form życia. Clifford był pierwszym człowiekiem, który dotarł do Jowisza i Saturna i z uwagi na swoje zasługi najdoskonalszym kandydatem do misji w jeszcze głębsze zakamarki kosmicznej otchłani - na orbitę Neptuna, gdzie będąc już poza wpływem promieniowania słonecznego misja miała przeprowadzić poszukiwania życia. Był on zarazem dowódcą misji, jednak przed 16 laty z niewiadomych przyczyn kontakt z załogą się urwał, a dalszy przebieg misji dla personelu naziemnego oficjalnie pozostawał i pozostaje zagadką.




Od pewnego czasu w Ziemię uderzają niezidentyfikowane co do swojego pochodzenia burze wysoce energetycznego promieniowania kosmicznego powodujące opłakane skutki. Nazwano je "Udarami" - w ich efekcie dochodzi do katastrof lotniczych, pożarów, śmierci dziesiątek tysięcy ludzi. Impulsy tego promieniowania zdają się się mieć swoje źródło w okolicach - a jakże - Neptuna. Ponieważ zachodzą przypuszczenia, że Clifford żyje, jego synowi zostaje zaproponowana misja mająca na celu nawiązanie kontaktu z ojcem i rozwianie wątpliwości co do rzekomych wielkich odkryć dokonanych przez załogę, przebiegu misji i przyczyn emitowania ku Ziemi impulsów promieniowania. Tyle można rzec o fabule by nie zdradzać wiele więcej ponad to, czego mogliśmy dowiedzieć się ze zwiastunów. Chciałoby mi się dopisać tu trochę więcej, bo z pewnych powodów byłoby to wskazane, ale też nie chciałbym nikomu psuć seansu, więc na tym poprzestanę.

Podczas sceny rozpoczynającej film, która momentalnie przywodzi na myśl otwarcie "Grawitacji" widzimy Roy'a jako astronautę naprawiającego Międzynarodową Antenę Kosmiczną, sięgającą niemalże do niskiej orbity okołoziemskiej. W trakcie naprawy dochodzi do "Udaru". Ludzie giną, konstrukcja jest tarmoszona, odłamki ścielą się gęsto, a Roy niczym najtwardsza i najbardziej niewzruszona skała obserwuje wszystko próbując z zachowaniem zimnej krwi wyjść z opresji cało, choć do końca mu to nie wychodzi. Scena ta daje nam od razu do zrozumienia z jaką postacią mamy do czynienia. Poza tym co widać, w odczytaniu emocji i motywacji głównej postaci wspiera nas prowadzona przez Pitta narracja z offu, w niektórych miejscach trochę niepotrzebna.




I im bardziej w film się zanurzamy, tym coraz wyraźniej zarysowuje się cienka granica, po której bohater chodzi - granica między tym Roy'em, jakiego chce on sobą pokazać z zewnątrz, z wszystkich swych działań, opanowania i profesjonalizmu, a tym Roy'em, który w istocie w głębi duszy zdaje się być kompletnie rozchwianym psychicznie człowiekiem dręczonym przez różne obsesje. Tak jak jego ojciec poświęcił swe życie poszukiwaniu wiedzy w zawodzie astronauty owdowiając żonę i osieracając syna, tak teraz Roy mimo, że nie kryjący żalu za taką postawę ojca, coraz silniej podąża właśnie jego drogą i zaniedbując przy tym życie rodzinne. Jak w pewnym momencie stwierdza, ostatecznie grzechy ojca przechodzą na syna. Roy jest rozrywany w swych myślach i czynach w kompletnie przeciwnych stronach - z jednej chce dowiedzieć się jakich to wielkich rzeczy odkrył ojciec w ramach Projektu Lima i co powoduje tajemnicze impulsy promieniowania z miejsca, w którym kontakt z załogą w pobliżu Neptuna się urwał, z drugiej pragnie uwolnić się od wspomnień o ojcu i od niego samego. Ostatecznie jednak postanawia, że... a nie powiem Wam!

Reżyser w zapowiedziach zdradzał, że film będzie swoistym "Czasem apokalipsy" w kosmosie, z wieloma nawiązaniami do "Jądra ciemności" i tak też w głównej mierze jest skonstruowany "Ad astra". To zupełnie inne science fiction od tego, jakim byliśmy raczeni w ostatnich latach, a już kompletnie odmienne od tego, którego można by się spodziewać po standardach kina hollywoodzkiego, czyli akcja, wybuchy, i jeszcze raz akcja. To wręcz psychologiczne sci-fi, w którym reżyser wytacza ciężkie działa kierowane wprost w umysł pojedynczego człowieka.

Kosmos, majestatyczne scenerie wykreowane przez Hoyte Van Hoytemę - operatora od "Interstellar" i statki kosmiczne stanowią tu jedynie otoczkę dla nieustanego zagłębiania się w zakamarki psychiki głównego bohatera. Otoczkę skądinąd wszechobecną i przekładającą się wraz z niezwykle klimatyczną i kosmiczną ścieżką dźwiękową na prawdziwą ekstazę dla zmysłów, ale jednak otoczkę, która nie ma tu grać pierwszych skrzypiec. To także ponura wizja przyszłości, w której mimo rozwoju technologii człowiek wciąż jest gotów zabijać i plądrować (świetnie ukazuje to scena pościgu "księżycowych piratów") w walce o zasoby, jakby jego natura pozostała niezmieniona, a może nawet się stoczyła, ale przede wszystkim wizja nastawiona na nieśpieszne, momentami wręcz hipnotyzujące rozważania o miejscu człowieka we Wszechświecie i tym dokąd ludzkość może zmierzać.

Oprócz oczywistych nawiązań do "Czasu apokalipsy" w trakcie seansu wielokrotnie przypominała mi się amerykańska ekranizacja "Solaris" Stanisława Lema. I to chyba właśnie w te gusta film może trafiać prędzej i skuteczniej, aniżeli w osoby oczekujące kina na kształt "Dnia niepodległości". Akcja jest tu podawana niezwykle oszczędnie - wspomniana scena walki o zasoby na Księżycu (swoją drogą ze świetnie ukazanymi efektami 1/6 ziemskiego ciążenia) widoczna w zwiastunach mogła stwarzać wrażenie, że będzie to kolejny średniak z rodzaju kosmicznych nawalanek z ufokami, tymczasem była to bodaj jedna z trzech czy czterech scen, w których akcja rzeczywiście nabiera tempa. Nie znaczy to jednak, że brak tu emocji i napięcia - jest wprost przeciwnie. Umiejętnie budowany portret psychologiczny Roya i narracja, którą prowadzi zza kamery, dla uważnego widza będzie tu stanowić niesamowicie pochłaniający w seans motor napędowy, nie pozwalający odrywać wzroku od ekranu i wzmagający ciekawość co do rozstrzygnięcia filmu i losu bohatera.

Widać tu inspirowanie się także wieloma innymi tytułami kina kosmicznego, na czele z "Odyseją kosmiczną",  "Grawitacją" Cuaróna, "Interstellar" Nolana czy  "Pierwszym człowiekiem" Chazelle'a. Z tym trzecim tytułem oba filmy łączy wspomniany operator zdjęć Hoyte Van Hoytema.

Odniosłem wrażenie, że James Gray reżyserując "Ad Astrę" podjął się naprawienia - być może nieświadomie - błędów, na które cierpiał film Nolana. Choć był on pięknie zrealizowany, ociekał od patetycznych, łzawych monologów i dialogów, a w kluczowych elementach fabuły ustami bohaterów wykładał widzowi wszystko kawa na ławę. Tutaj twórcy praktycznie rezygnują z patosu i melodramatycznych klimatów z  "Interstellar", który w porównaniu do "Ad Astra" rysuje się jako lekkie kino dla całej rodziny na niedzielne popołudnie. Tym razem dostajemy o kilka rzędów cięższy film, który staje się przesiąknięty jedną wielką TAJEMNICĄ. Właśnie tajemnica i zagadkowość to chyba najlepsze dwa słowa, jakimi można określić klimat "Ad Astry" - widz jest częstowany masą pytań i problemów - na przykład czy jesteśmy sami we Wszechświecie - ale na żadne z nich reżyser nie daje odpowiedzi zostawiając nam pole do manewru. O ile Nolan wolał narzucić ściśle wymyśloną przez siebie wersję jako tę jedyną właściwą, chcąc widzowi podać wszystko na talerzu, nawet gdy nie miał za wiele do powiedzenia, o tyle Gray w "Ad Astra" poprzez postać głównego bohatera woli pobudzić do myślenia i rozważań nie zmuszając widza do przyjęcia jednej - własnej ściśle określonej wersji, ale właśnie zostawiając gdzie to konieczne otwartą furtkę i zachowując konieczny w takich filmach pierwiastek tajemniczości.




Podobnie jak to było w ubiegłorocznym rewelacyjnym "Pierwszym człowieku", James Gray stworzył film zupełnie nie pasujący do standardów kosmicznego kina hollywoodzkiego, mimo, że z obsadą na wskroś hollywoodzką. Zaryzykowałbym wręcz stwierdzenie, że "Ad Astra" to kino kameralne do tego stopnia i celujące w na tyle wąskie grono miłośników prawdziwie kosmicznego sci-fi, że gdyby nie jego obsada czy realizacja pod kątem IMAXów, to mógłby on nie mieć żadnych asów w rękawie by trafić do masowej dystrybucji w multipleksach i ograniczyłby się do wyświetlania co najwyżej podczas sporadycznych seansów w jakichś lokalnych i niewielkich kinach studyjnych.

Choć przepiękne scenerie przestrzeni kosmicznej czy obecność bohaterów na statkach kosmicznych są tu prawie nie znikającym elementem filmu, momentów, które można by nazwać scenami akcji w takim typowym rozumieniu jest jak na lekarstwo, co z pewnością będzie częstszym powodem niskich ocen w odczuciach widzów zmylonych zwiastunami czy niektórymi zapowiedziami twórców. Elementy, które są najczęściej stosowanymi zabiegami filmowymi w wysokobudżetowych produkcjach dziejących się w kosmosie, zostały tu wyparte powolnym drążeniem w umysł człowieka szukającego swego ojca, który choć rozpoczyna widowiskową podróż ku gwiazdom, równocześnie zaczyna podróż wgłąb samego siebie - i paradoksalnie - dla opanowanego z zewnątrz profesjonalisty w swym zawodzie, ten wymiar podróży zdaje się być dla niego o niebo trudniejszym, niż ten czysto praktyczny.

Poza tematem i mała sugestia na podstawie mojego seansu: nie idźcie do kina niewyspani, żeby ktoś obok nie musiał Was wybudzać na napisach końcowych.

Kreacja, jaką stworzył Brad Pitt jest rewelacyjna. Emocje, których stara się nie uzewnętrzniać, biją z jego twarzy na każdym kroku, a każda kolejna scena, w której jego postać musi dźwigać na sobie coraz cięższy krzyż, sprawia wrażenie straszenia dojściem do momentu, w którym kres psychicznych możliwości zwykłego śmiertelnika wobec sytuacji, w jakiej się znalazł, jest właśnie osiągany. Pitt niesie ten film na swoich barkach bezbłędnie i tworzy jakże odmienną kreację od swoich wielu dotychczasowych ról. Dla mnie, jako widza, który przed miesiącem miał okazję widzieć Pitta w "Pewnego razu w Hollywood" była to niezwykła metamorfoza kogoś, kto pokazał po raz drugi w jednym sezonie swoją aktorską dojrzałość. Bardzo dobrze spisali się na drugim planie Tommy Lee Jones i Donald Sutherland, choć ten ostatni nie miał zbyt wiele do pracy i dość szybko ustępuje miejsca pierwszej dwójce.




Realizacja to miód-malina, choć z drugiej strony także nic przełomowego. Zdjęcia autorstwa operatora z "Interstellar" są znakomite, a w połączeniu ze wspomnianymi już iście kosmicznymi brzmieniami ścieżki dźwiękowej tworzą rewelacyjną atmosferę. Takiego utworu jak  "Says" Nilsa Frahma (kliknij by odtworzyć), który towarzyszy nam niemal nieustannie w otoczeniu statków kosmicznych i gazowych olbrzymów Układu Słonecznego, od momentu wyjścia z kina nie potrafię pozbyć się z głowy. Sam główny kompozytor, Max Richter także stworzył tu mnóstwo niezwykle kosmicznych brzmień idealnie współgrających z obrazem. Pięknie jest spoglądać na startujące rakiety i pozornie powolnie płynące pod Jowiszem czy Neptunem statki kosmiczne, przy tak klimatycznej oprawie muzycznej.

Bardzo ładnie wypadł też jeden z bohaterów, na których bardzo lubię zwracać uwagę w tego typu produkcjach, czyli pan realizm. Wprawdzie - znowu na podobieństwo ubiegłorocznego fragmentu biografii Neila Armstronga, nie ma zbyt wielu scen, w których można by się dopatrywać błędów, bo w porównaniu np. do takiego  "Marsjanina" jest tu odwrócenie w zawartości obliczeń czy fizyki o niemal 180 stopni, ale tam, gdzie pole do wpadek występuje i nie jeden twórca olałby realizm, w "Ad Astra" zwykle można odetchnąć z ulgą. Całkowity brak dźwięku w przestrzeni kosmicznej to kontynuowanie bardzo dobrego trendu zapoczątkowanego przez "Grawitację" i podtrzymanego w "Interstellar", "Marsjaninie" i "Pierwszym człowieku". Sceny jazdy łazików na Księżycu zrealizowano należycie z odtworzeniem 1/6 ziemskiego ciążenia, a akcje na statkach z ukazaniem stanu nieważkości, bez rozwiązań, które umożliwiałyby twórcom zrezygnować z odtworzenia tego efektu. Były jednak też potknięcia, które psuły mi nienaganny zazwyczaj odbiór filmu, zwłaszcza bliżej finału, ale tu znów musiałbym zepsuć komuś seans, więc już się zamykam i jako czepialski na tym polu podsumowuję całość tego aspektu krótko: na ogół jest w miarę w porządku.

"Ad Astra" to bardzo pozytywne zaskoczenie, jeden z najlepszych filmów science fiction od wielu lat, z niemal najlepszym kosmicznym klimatem spośród filmów tej dekady - pod tym względem chyba muszę go postawić na wysokim drugim miejscu zaraz po "Grawitacji". Mimo to kosmos jest tu tylko narzędziem, które reżyser zdaje się wykorzystywać jedynie dla wsparcia budowy opowieści o podróży człowieka wgłąb samego siebie, niosącego duży ciężar dla swojej psychiki, a nie by uczynić z kosmosu głównego bohatera, który tylko czeka by dowalić postaciom, jakie widzimy na ekranie. Owszem - przestrzeni kosmicznej i scen, jakie miłośnik astronomii kocha - jest tu mnóstwo. Owszem, można poczuć grozę i majestat niekończącej się próżni, w jakiej główne postaci się znajdują. I owszem - można pojąć, jak taki ogrom przestrzeni może wpływać dodatkowo na kogoś, kto i bez tego ma wiele na swej głowie.

Nie mniej to przede wszystkim film o człowieku i nierozwiązane rozważania na temat tego, w którym kierunku może zmierzać ludzkość. Wizja bardzo ponura i przygnębiająca, ale też wizja, w której być może istnieje światełko nadziei i to może nawet bez uciekania się ku gwiazdom, a opierając o to, co ma się na wyciągnięcie ręki. Bardzo nie-hollywoodzkie science fiction, jakże odmienne od standardów, które dominują u Amerykanów w filmach o kosmosie. Zaskoczenie przyjemne tym bardziej, gdy w zalewie chłamu produkowanych na jedno kopyto animacji i ekranizowanych komiksów trafia nam się kino takiego kalibru, w którym reżyser podąża tropem klasyków starego dobrego sci-fi, gdzie nie liczy się ilość scen akcji, strzelanin czy wszelkiej rozpierduchy, lecz gdzie ważny jest człowiek - wobec samego siebie i wobec Wszechświata. Nie zdziwiłbym się, gdyby z tego powodu, mimo gwiazdorskiej obsady i znakomitej realizacji, odbiło się to niekorzystnie na wynikach sprzedaży biletów czy ilości nagród. A zatem - szczerze polecam i tym bardziej zachęcam do wybrania się w tę kosmiczną odyseję w warunkach kinowych.

Mocna ósemka. Solidne kino, ale dało by się wycisnąć jeszcze więcej



  f    t   Bądź na bieżąco z tekstami, zjawiskami astronomicznymi, alarmami zorzowymi i wszystkim co ważne dla amatora astronomii - dołącz do stałych czytelników bloga na Facebooku, obserwuj blog na Twitterze bądź zapisz się do subskrybentów kwartalnego Newslettera.

Zdjęcia: Copyright By 20th Century Fox

Komentarze

  1. Odpowiedzi
    1. A jednak opinie bardzo podzielone z tego co widzę! Pozdrawiam

      Usuń
  2. Film wart obejrzenia, co do tego nie ma wątpiliwości,jednak producenci moim zdaniem popełnili za dużo błedów:
    1. Podczas akcji na ksieżycu gdzie brak atmosfery słychać wybuchy połączone z językami ognia.
    2. Skąd w akcji ratunkowej szympansy( czy może pawiany) na statku kosmicznym?
    3. Astronauci w wieku 80 lat??
    4. W jaki sposób bohater porusza się w przestrzeni kosmicznej?( brak jakiegokolwiek napędu w kombinezonie)
    5. I tu jest najlepsze, lot w skafandrze przez lodowy dysk planety z 'blachą' trzymaną w rekach przed sobą.
    Mimo wszystko w tym filmnie jest jakaś magia, lecz drugi raz juz bym pewnie nie oglądał.

    OdpowiedzUsuń
  3. Film niezły, szczególnie sekwencje w kosmosie, wnętrza statków, niesamowity pościg na Księżycu, Mars - dla tych scen warto film obejrzeć. Fabularnie, no lepsze było Interstellar, nieco przeładowany wynurzeniami głównego bohatera, na tyle że oko może polecieć, a to już spory minus, ale generalnie film fajny. Nie podobało mi się tylko, że w czasach lotów komercyjnych na Księżyc, ogromnej księżycowej bazie, a nawet obecnych tam "piratów" ludzie są zmuszeni poruszać się jakimiś melexami w typie LRV żywcem przeniesionymi z Apollo 15, 16 lub 17. Troche to nie pasuje, to już Matt Damon jeździł lepszym pojazdem w Marsjaninie...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Zainteresował Ciebie wpis? Masz własne spostrzeżenia? Chcesz dołączyć do dyskusji lub rozpocząć nową? Śmiało! :-)
Jak możesz zostawić komentarz? - Instrukcja
Pamiętaj o Polityce komentarzy

W komentarzach możesz stosować podstawowe tagi HTML w znacznikach <> jak b, i, a href="link"