Udana porażka. 30 lat filmowej odysei "Apollo 13" na polskich ekranach + dodatek specjalny

Kiedy trzy dekady temu, 3 listopada 1995 roku na ekranach polskich kin debiutował "Apollo 13" Rona Howarda być może nie każdy widz kupujący bilet na seans był świadom, że wybrał tytuł, jaki za 30 lat nadal będzie wspominany jako jedna z najlepszych produkcji o kosmosie. Zwłaszcza, że za zekranizowanie jednej z najsłynniejszych misji w historii zabrali się Amerykanie, nader często mający skłonność do pakowania w takie filmy potężne porcje bzdur, które w efekcie uniemożliwiają traktowanie danej produkcji poważnie - ot, jak choćby w gniocie nad gniotami, "Armagedonie".

Tymczasem Howard z sukcesem wytyczył mądry szlak, którym ku uciesze fanów dobrego kina o kosmosie poszli później Cuarón w "Grawitacji", Scott w "Marsjaninie" czy Chazelle w "Pierwszym człowieku" - kinie, które nawet jeśli dopuszcza się głupotek, uproszczeń lub przekłamań - od których nie jest wolny także "Apollo 13" - nie robi z widza głupka, ale podchodzi do tematu misji kosmicznych z należytym szacunkiem i zachęca do ponownych seansów nawet, jeśli już daną historię czy jej ekranizację znamy od deski do deski.

"Apollo 13" był zarazem pierwszym filmem tego gatunku, który wywarł na mnie tak wielkie wrażenie i ten zachwyt nie mija także po trzech dekadach od premiery. Stworzyć dzieło, które emocjonuje do końca mimo znajomości finału historii potrafią tylko nieliczni. O takich filmach, do jakich ma się szczególny sentyment, pisze się łatwiej i chętniej, toteż przygotujcie się na tekst na miarę tej rocznicy. Zapraszam tedy na wspominkową odyseję, w której przez pryzmat produkcji Rona Howarda spojrzymy także bliżej na samą misję Apollo 13. Dotąd nie poświęciłem jej wiele miejsca na tym blogu, a 30. rocznica polskiej premiery kinowej, która tak spopularyzowała tę misję to idealny moment, by te zaległości nadrobić.



Spis treści:
1. Udana porażka.
2. Kaskada błędów.
3. Inżynieria przetrwania.
4. Załoga: trzy charaktery w kapsule.
5. Ziemskie zaplecze.
6. Film, a rzeczywistość.
7. Pamiętne role.
8. Realizacja efektów.
9. Symfonia w Kosmosie.
10. Dziedzictwo filmu i misji.
 


🚀🚀🚀

Udana porażka

Misja Apollo 13, siódma załogowa wyprawa w programie Apollo i planowana trzecia, która miała wylądować na Księżycu, rozpoczęła się 11 kwietnia 1970 roku o godzinie 19:13 UTC z Centrum Kosmicznego Kennedy’ego. Już w pierwszych minutach lotu, podczas pracy drugiego stopnia rakiety Saturn V, dał o sobie znać jeden z ukrytych problemów inżynieryjnych.

Centralny silnik stopnia wyłączył się przedwcześnie, zaledwie dwie minuty po starcie. Przyczyną były tzw. "oscylacje pogo" – drgania, które potrafiły doprowadzić rakietę na skraj katastrofy. Chociaż systemy kompensacyjne zadziałały, a silnikom czterech pozostałych jednostek oraz trzeciemu stopniu rakiety kazano pracować dłużej dla skorygowania trajektorii, był to złowieszczy sygnał, że w maszynie, od której zależało życie trzech ludzi, już w tym momencie coś nie działa idealnie. Dla nas, już bardziej jako obserwatorów historii, jest to wymowne i niepokojące preludium do tego, co miało nadejść.

  
Pilot modułu księżycowego Aquarius, Fred Haise, podczas snu (po lewej); dowódca James Lovel i pilot modułu dowodzenia Odyssey, Jack Swigert (po środku) z planem lotu oraz James Lovel w module Aquarius (po prawej) jeszcze przed wybuchem w module serwisowym. Credit: NASA


Astronauci James Lovell, Fred Haise i Jack Swigert wyruszyli w podróż w kierunku Księżyca na pokładzie statku Apollo 13. Dwa dni po starcie, około 320 000 kilometrów od Ziemi, tuż po zakończeniu transmisji telewizyjnej, doszło do jednego z najsłynniejszych wydarzeń w historii lotów kosmicznych. 

W Centrum Kontroli Lotów w Houston w Teksasie CapCom Jack Lousma poprosił Jacka Swigerta o wykonanie rutynowej procedury wymieszania tlenu w kriogenicznych zbiornikach modułu serwisowego. Normalnie operację tę wykonywano raz dziennie, by zapobiec rozwarstwieniu tlenu i uzyskać dokładniejsze dane z czujników ciśnienia. Kilka sekund po włączeniu wentylatorów w zbiorniku nr 2 nastąpiło zwarcie w instalacji grzejnej, które doprowadziło do eksplozji zbiornika. W rezultacie moduł dowodzenia Odyssey, w którym przebywała załoga, zaczął tracić zasilanie i atmosferę - w jednej chwili rutynowy lot na Księżyc zamienił się w dramatyczną walkę o przetrwanie.

Kaskada błędów

Wybuch, który wstrząsnął statkiem, nie był dziełem przypadku, lecz kumulacją inżynieryjnych zaniedbań. Późniejsze śledztwo wykazało, że przyczyną była uszkodzona izolacja przewodów wewnątrz drugiego zbiornika. W 1969 roku, podczas testów naziemnych, zbiornik został omyłkowo poddany napięciu 65 V zamiast 28 V, co spowodowało przegrzanie i uszkodzenie izolacji przewodów wentylatora.

Uszkodzenie było niewidoczne, a jolt podczas testów poluzował wewnętrzne komponenty. Gdy Jack Swigert uruchomił wentylator, uszkodzona izolacja doprowadziła do zwarcia, które natychmiastowo zapaliło teflonowy materiał. Gwałtowny wzrost ciśnienia w zamkniętym zbiorniku rozerwał go, a eksplozja wyrwała aluminiowy panel z modułu serwisowego i spowodowała wyciek tlenu z drugiego zbiornika. W jednej chwili misja lądowania na Księżycu stała się misją ratunkową.

Ta seria wydarzeń pokazuje, że w inżynierii kosmicznej, tak jak w życiu, najmniejsze, z pozoru nieistotne zaniedbania mogą mieć katastrofalne konsekwencje. Pierwsze godziny lotu były symbolem ludzkiej zdolności do kompensacji problemów – takich jak oscylacje pogo, które dało się przewidzieć i opanować. Eksplozja z 13 kwietnia była jednak czymś zupełnie innym - nagłym, nieprzewidywalnym uderzeniem, które całkowicie zmieniło zasady gry. Ten kontrast między problemami, które dają się okiełznać, a tymi, które uderzają nagle i całkowicie zmieniają warunki - w iście filmowy sposób, choć wydarzył się naprawdę - świetnie buduje narrację o zuchwałości ludzkich przedsięwzięć i ich kruchości.


Animacja zdjęć wykonanych z pokładu po separacji modułu księżycowego Aquarius, ukazująca zniszczenia modułu serwisowego po eksplozji, w tym doszczętnie wyrwane zewnętrzne poszycie. Credit: Apollo Remastered / NASA

Te trzy zdjęcia wyrzuconego SM zostały wykonane na podstawie materiału z misji Apollo powyżej. Przetwarzanie obrazu: Andy Saunders. Obraz A (8500) to najczęściej cytowany obraz pokazujący uszkodzenia modułu serwisowego i jest ulepszonym wycinkiem pełnej klatki. Andy Saunders wprowadził drobne poprawki w celu poprawy przejrzystości i kontrastu. Obraz B (z magazynu filmowego 16 mm 1151-FF) to w rzeczywistości 8 oddzielnych klatek wideo 16 mm, wyrównanych, ułożonych w stos i przetworzonych przez autora (stackowanie) dla pozbycia się zakłóceń i szumu. Zdjęcie C (8464) jest jednym z 26 podobnych zdjęć wykonanych kolejno przez załogę i ukazuje najwięcej szczegółów dzięki optymalnemu oświetleniu/kątowi padania promieni słonecznych. Obraz C jest wykonany pod korzystniejszym kątem, aby uwypuklić uszkodzony obszar. Nowy przetworzony obraz zapewnia wyjątkowy poziom przejrzystości i szczegółowości, z widocznymi nawet pojedynczymi mocowaniami mechanicznymi w panelach i wyraźnie widocznymi ogniwami paliwowymi. Credit: Andy Saunders

 

Inżynieria przetrwania: znakomite improwizacje, które uratowały życie

Po wybuchu, uszkodzenie modułu serwisowego zmusiło załogę do przejścia do lądownika księżycowego "Aquarius" (Wodnik) i użycia go jako "łodzi ratunkowej". Lądownik był zaprojektowany, aby utrzymać dwóch astronautów przez maksymalnie dwa dni, a teraz musiał zapewnić życie trzem przez prawie cztery dni. Szybko stało się jasne, że największym zagrożeniem jest rosnące stężenie dwutlenku węgla w powietrzu. Filtry z wodorotlenkiem litu, które absorbują CO₂, zaczęły się zużywać, a zapasowe filtry z modułu dowodzenia nie pasowały do otworów w lądowniku - miały prostokątny kształt, a w lądowniku otwory były okrągłe.

To właśnie tutaj narodziła się jedna z najbardziej kultowych improwizacji w historii. Inżynierowie na Ziemi, mając do dyspozycji jedynie przedmioty, które mogły znajdować się na pokładzie statku - taśmę klejącą, segregator z planem lotu, węże od skafandrów kosmicznych, plastikową torbę i... skarpetę. Tak zaprojektowano prowizoryczny adapter.

Wysokie stężenia CO2 skutkują dezorientacją, upośledzeniem funkcji mózgu, utratą przytomności, a ostatecznie śmierć przez uduszenie. W wyłączonym module dowodzenia, zbudowanym przez North American Aviation, znajdowało się mnóstwo kwadratowych pojemników, ale nie były one kompatybilne z cylindrycznymi pojemnikami w lądowniku. Nie przewidywano nigdy ich zamiany.  Zespół opracowujący prowizoryczny system filtracji CO2 z atmosfery w kabinie załogi musiał zostać zbudowany wyłącznie z elementów, które astronauci mieli pod ręką. Po testach w Centrum Kontroli Lotu instrukcje montażu zostały przekazane zdezorientowanej załodze, a co najważniejsze po uruchomieniu urządzenia poziom dwutlenku węgla natychmiastowo zaczął spadać. Ten akt inżynieryjnej pomysłowości w obliczu śmiertelnego zagrożenia to esencja całej historii Apollo 13.

Ed Smylie - jeden z członków zespołu, któremu udało się opracować prowizorkę nowego filtra powietrza dla ratunku przed uduszeniem CO2 wydychanym przez załogę i szybko zwiększającym swoje stężenie w kabinie. Credit: MSU
Scena w "Apollo 13" Rona Howarda nawiązująca do powyższego problemu: ukazanie jak zespół inżynierów musi opracować adapter pozwalający szczelnie połączyć elementy cylindryczne z kwadratowymi. Credit: Universal. Pictures
Nad sprowadzeniem na Ziemię załogi Apollo 13 myśli też u Rona Howarda sam Gene Kranz, znaczy się, Ed Harris. Credit: Universal. Pictures


Oszczędzanie energii było kolejnym krytycznym wyzwaniem. Moduł dowodzenia "Odyssey" (Odyseja) musiał zostać całkowicie wyłączony, aby zachować minimalny zapas mocy na kluczową fazę wejścia w atmosferę Ziemi. To z kolei stworzyło bezprecedensowy problem. W 1970 roku NASA nie miała procedur na ponowne uruchomienie "martwego" statku kosmicznego w przestrzeni kosmicznej. Normalnie opracowanie i przetestowanie takich procedur zajmowało około trzech miesięcy. Kontrola Misji stworzyła je od zera w trzy dni, pracując w ogromnym napięciu i pod presją czasu, a jednocześnie utrzymując rygorystyczne standardy bezpieczeństwa.

Nawigacja statku po eksplozji również była w dużej mierze improwizacją. Systemy naprowadzania i silnik modułu serwisowego uległy uszkodzeniu. W tej sytuacji astronauci musieli manualnie, korzystając z silnika lądownika, skorygować trajektorię statku. Zdecydowano się na powrót na "trajektorię swobodnego powrotu", która wykorzystywała grawitację Księżyca, by skierować statek z powrotem na Ziemię. Astronauci musieli przeprowadzić serię manewrów korekcyjnych, w tym jeden, który wymagał ustawienia statku w odpowiednim położeniu, używając jedynie terminatorów Ziemi (granicy między dniem a nocą) oraz Słońca jako punktów odniesienia. Choć Fred Haise wspominał później, że manewr nie był trudny do wykonania, to w tamtym momencie był on aktem absolutnej precyzji w skrajnie trudnych warunkach, z daleka od Ziemi.

Cała misja powrotna od momentu eksplozji to hymn na cześć inżynierii. W dobie, gdy komputery stawały się coraz bardziej zaawansowane, to właśnie prowizorka, wiedza inżynierów i intuicja astronautów uratowały życie. Była to potężna lekcja, że nawet najbardziej zaawansowane systemy technologiczne nie mogą zastąpić ludzkiej zdolności do myślenia, improwizacji i pracy zespołowej, gdy zawiedzie wszystko inne. Bohaterami byli nie tylko Lovell, Swigert i Haise, ale także cała rzesza ludzi w Centrum Kontroli Lotów, która pracowała bez wytchnienia, aby znaleźć rozwiązania dla problemów, które nigdy wcześniej nie istniały. Historia iście filmowa.

 
Od lewej: Gerry Griffin, Gene Kranz, Glynn Lunney i Milton Windler wyczekują na odzyskanie łączności z załogą Apollo 13 po przejściu przez atmosferę modułu Odyssey. Po prawej: ten sam zespół świętuje pomyślne wodowanie i bezpieczne sprowadzenie załogi na Ziemię kilka minut później. Credit NASA
Załoga Apollo 13 schodzi na pokład USS Iwo Jima, po podjęciu przez helikopter z kapsuły Odyssey - w wersji historycznej (po lewej) oraz filmowej (po prawej). Credit: NASA / Universal. Pictures
 
Astronauci misji Apollo 13 w trakcie podejmowania na pokład śmigłowca po udanym wodowaniu na południu Oceanu Spokojnego (po lewej) oraz kapsuła Odyssey przetransportowana na pokład USS Iwo Jima (po prawej). Credit: NASA 

Załoga: trzy charaktery w kapsule

Misja Apollo 13 to opowieść o trzech ludziach, którzy nie byli typowymi bohaterami. Dowódcą misji był James Lovell, doświadczony weteran, który jako jeden z zaledwie 24 ludzi w historii poleciał na Księżyc, a w ramach misji Apollo 8 był jednym z pierwszych ludzi, którzy okrążyli naszego naturalnego satelitę. Lovell, który był także współautorem książki "Utracony Księżyc" (oryg. "Lost Moon"), na podstawie której nakręcono film, był uosobieniem spokoju i chłodnego przywództwa w obliczu kryzysu. Jego historia jest tym bardziej poruszająca, że choć okrążył Księżyc dwukrotnie, nigdy nie postawił na nim stopy, co sprawiło, że stał się symbolem pecha, który ostatecznie okazał się szczęśliwym zrządzeniem losu.

James Lovel, dowódca misji Apollo 13, w filmie Rona Howarda odegrany przez Toma Hanksa. Credit: NASA / Universal. Pictures

Niniejsze opracowanie pierwotnie mieliście otrzymać w czerwcu na 30. rocznicę premiery globalnej "Apollo 13". Niestety inne obowiązki nie dały mi ukończyć zaczętego wcześniej tekstu, a najważniejszą okolicznością, jaka zmieniła się od tamtego momentu do dzisiejszej publikacji jest fakt odejścia z tego świata dowódcy misji w wakacje bieżącego roku. James Lovel, urodziny 25 marca 1928 roku zmarł 7 sierpnia 2025 roku w pięknym wieku 97 lat.

Choć przez awarię w trakcie misji Apollo 13 nigdy nie postawił stopy na Księżycu, był dowódcą pierwszej załogi, jaka kiedykolwiek okrążyła Srebrny Glob znajdując się po jego drugiej stronie. W przestrzeni kosmicznej zadebiutował 4 grudnia 1965 roku podczas misji Gemini 7 jako drugi pilot. Spędził wówczas w kosmosie blisko dwa tygodnie, a w mniej niż rok później, już jako dowódca wyruszył na orbitę w locie Gemini 12. Misja trwała niespełna 4 dni i ugruntowała pozycję Lovela jako jednego z bardziej doświadczonych wówczas astronautów - 4 lata później otwierał listę rezerwowej załogi misji Apollo 11, będąc kandydatem na pierwszego człowieka na Księżycu w sytuacji, gdyby Neil Armstrong uległ chorobie lub wypadkowi przed startem.

21 grudnia 1968 roku jako pilot modułu dowodzenia wyruszył do pamiętnej i przełomowej misji Apollo 8. W trakcie tego lotu człowiek po raz pierwszy w historii znalazł się po niewidocznej z Ziemi stronie naszego naturalnego satelity. To właśnie wtedy, w Wigilię Bożego Narodzenia Lovel wespół z dowódcą Frankiem Bormanem i pilotem modułu księżycowego Williamem Andersem, przeprowadzili historyczną transmisję z orbity wokółksiężycowej odczytując fragmenty Księgi Rodzaju. Tego samego dnia wykonali również chyba najsłynniejsze, pierwsze barwne zdjęcie wschodu Ziemi nad księżycowym horyzontem.

Czytanie Księgi Rodzaju podczas misji Apollo 8, w Wigilię Bożego Narodzenia, 24 grudnia 1968 roku z orbity wokółksiężycowej. Credit: NASA / ChristainConservative

 
James Lovel na pokładzie Apollo 8 oraz pierwsze zdjęcie Ziemi wschodzącej nad Księżycem wykonane podczas tejże misji, 24 grudnia 1968 roku. Credit: NASA/William Anders

Dramatyczne i emocjonujące chwile, które przeżył jako dowódca misji Apollo 13 stanowiły ostatnie 5 dni, które spędził w przestrzeni kosmicznej. Nigdy więcej nie powrócił do lotów orbitalnych. Było mu zaś dane patrzeć jak jeszcze ośmiu kolejnych astronautów w ramach misji Apollo 14 do 17 dociera na powierzchnię Srebrnego Globu. Łącznie w trakcie czterech lotów James Lovel spędził w kosmosie 29 dni.

Drugim astronautą był Fred Haise, pilot lądownika. Mimo że w filmie jest on cichym, mniej wyrazistym bohaterem, to jego wiedza inżynierska okazała się bezcenna w warunkach kryzysu. Interesującym faktem z jego biografii jest to, że początkowo marzył o karierze muzycznej, ale brak talentu w tej dziedzinie pchnął go w stronę matematyki i inżynierii. Los bywa ironiczny - to właśnie te "nudne" umiejętności uratowały mu życie.

Fred Haise, pilot lądownika Aquarius w misji Apollo 13. W jego postać w ekranizacji wcielił się Bill Paxton. Credit: NASA / Universal. Pictures
Najciekawszą i najbardziej dramatyczną z biografii załogi jest historia Jacka Swigerta, pilot modułu dowodzenia Odyssey. Został on członkiem misji w ostatniej chwili, zastępując Kena Mattingly’ego zaledwie 72 godziny przed startem. W filmie jest on przedstawiony jako "nowicjusz" w zespole, co dodatkowo buduje napięcie. Jego wątek z niezłożonym zeznaniem podatkowym to genialny, ludzki element, który pozwala widzowi utożsamić się z załogą. Ci ludzie nie byli superbohaterami, mieli te same, przyziemne zmartwienia, co my, z tą różnicą, że nagle ich życie zostało postawione na szali w absolutnej pustce kosmosu.

Jack Swigert, pilot modułu dowodzenia Odyssey, odegrany w "Apollo 13" przez Kevina Bacona. Credit: NASA / Universal. Pictures

Ziemskie zaplecze: bohaterowie w białych koszulach

Film Howarda doskonale oddaje, że sukces misji nie byłby możliwy bez Centrum Kontroli Lotów w Houston. Centralną postacią na Ziemi był Gene Kranz, fenomenalnie odegrany przez Eda Harrisa będącego dla mnie osobiście "numerem 1" tej produkcji, dyrektor lotu, który w kluczowych godzinach po eksplozji stał się uosobieniem ducha walki. Jego legendarna już postawa i determinacja zdefiniowały całą operację ratunkową.

Historia Toma Kena Mattingly’ego jest z kolei chyba najbardziej przejmująca i ironiczna. Został on wykluczony z załogi na trzy dni przed startem z powodu obawy, że mógł być narażony na odrę niemiecką. Choroby nigdy nie dostał, a jego miejsce zajął Swigert. W filmie Mattingly’ego widzimy w symulatorze, desperacko próbującego stworzyć procedurę ponownego włączenia zasilania modułu dowodzenia. Scena ta, choć dramatyczna i porywająca, jest filmową fikcją i jednym z poważniejszych uproszczeń.

Gary Sinise jako Ken Mattingly z filmowej wersji "Apollo 13". Credit: Universal. Studios

W rzeczywistości Mattingly pracował w ramach większego zespołu, który weryfikował procedury. To on jednak, jako CapCom, przekazywał załodze krytyczne instrukcje, których sam pomógł dopracować w symulatorze, co potwierdził symboliczny, zakodowany komunikat o "kwiatach w Houston", które jeszcze nie zakwitły. Rzeczywistość była o wiele bardziej złożona, niż jednoosobowy heroizm, ale filmowa wersja jego rolę w akcji ratunkowej postanowiła zobrazować tak, a nie inaczej.

Analizując tę historię, musi się niestety rzucić też fundamentalna różnica między prawdą, a filmową opowieścią. Hollywood, w swojej potrzebie tworzenia dramatu, często upraszcza i personalizuje zbiorowe wysiłki. Film pokazuje napięcia i kłótnie między astronautami, które w rzeczywistości kompletnie nie miały miejsca - załoga była niezwykle profesjonalna i opanowana. Te "licentia poetica" nie umniejszają oczywiście za nadto wielkości filmu, ale pokazują, jak kinematografia przekształca historię w mit i że nawet w bardzo dobrze dopracowane pod względem realizmu produkcje hollywoodzcy decydenci wykładający kasę na film, muszą wepchnąć swoje brudne paluchy.

Film, a rzeczywistość: balansowanie między realizmem i dramaturgią

Jednym z największych osiągnięć "Apollo 13" Rona Howarda jest niezwykły balans między skrupulatną wiernością historyczną a koniecznością wprowadzenia filmowej dramaturgii. Chociaż w dużej mierze jest to dokumentalnie wierny portret misji, w kilku kluczowych momentach filmowcy świadomie użyli "wolności twórczej", aby opowieść była bardziej angażująca dla masowego widza. Może zaskoczę niektórych czytelników, jeśli znajdą się tu widzowie broniący "Apollo 13" niczym dokumentu, ale ufam, że mimo wszystko ten rozdział będzie dla Was ciekawy. Ja sam byłem w niemałym szoku, kiedy przez lata dowiadywałem się coraz to lepszych smaczków o tej produkcji, którą zaznaczę raz jeszcze - nadal ceniłem i cenię niezwykle wysoko.

1. Dialog "Houston, mamy problem."

James Lovell, odgrywany przez Toma Hanksa, wypowiada "Houston, we have a problem", które stało się jednym ze słynniejszych filmowych cytatów. No właśnie. Filmowych. W rzeczywistości, jak mówią oficjalne stenogramy, Jack Swigert wypowiedział frazę "Ah, Houston, we've had a problem here" ("Houston, mieliśmy tu jakiś problem"), po czym Lovell dodał "We've had a Main B Bus Undervolt" (co w dosłownym przekładzie można by przetłumaczyć na "Mieliśmy spadek napięcia poniżej normy w linii zasilającej B"). Statek Apollo miał dwie główne linie zasilające - nazwane "Main A Bus" i "Main B Bus". Każda z nich rozprowadzała prąd elektryczny z ogniw paliwowych do wszystkich systemów pokładowych (komputer, łączność, ogrzewanie, nawigacja itd.). „Undervolt” to termin techniczny oznaczający, że napięcie konkretnej linii spadło poniżej dopuszczalnego poziomu.

Houston, mamy problem. Cytat zmyślony, choć dobrze i zwięźle oddający sens pełnego komunikatu jaki miał miejsce w rzeczywistości. Jakby nie patrzeć - jeden ze słynniejszych cytatów filmowych. Credit: Universal. Pictures
Był to pierwszy jednoznaczny sygnał, że coś poważnego dzieje się z zasilaniem statku - nie chwilowy błąd, nie przeciążenie, tylko utrata źródła energii. Przyczyną był wybuch, który zniszczył część zbiorników tlenu, uszkodził instalację elektryczną i spowodował gwałtowny spadek napięcia w systemie zasilania "Main B Bus" - załoga nie wiedziała jeszcze, co dokładnie się stało, zauważyła tylko, że zasilanie dramatycznie "siada". Skutkiem była szybka utrata energii, tlenu i możliwości bezpiecznego kontynuowania misji, z przekreśleniem planu lądowania na Księżycu.

Takie uproszczenie dla dramaturgii i wykorzystanie bardziej znanego, choć błędnego, zwrotu, można jednak uznać za lepiej oddające niepokój tamtej chwili od surowego technicznego żargonu, który na widzu pewnie nie wywarłby takiego wrażenia.

2. Aspekt napięcia między astronautami i ich zachowania/rekacje

W filmie Howarda pokazano konflikty i sceny wzajemnych pretensji, zwłaszcza między Swigertem a Haise'em, m.in. gdy próbowano ustalić co, czy raczej kto zawinił. W scenach, kiedy dzieje się coś niepokojącego - główny wybuch czy inne manewry, aktorzy - nomen omen - dramatyzują w swoich rolach. Dodało to bez wątpienia dramatyzmu i powiedzmy "ludzkiego" elementu, który zwiększa napięcie narracyjne, ale to ni mniej ni więcej... hollywoodzka ściema.

Załoga w rzeczywistości była niezwykle opanowana i profesjonalna, a na oficjalnych nagraniach z misji nie ma tego typu kłótni czy gwiazdorzenia i emocjonalnego przekazywania komend/komunikatów między astronautami czy na linii statek-kontrola w Houston. Całe szczęście w filmie uniknięto mordobicia czy strzelanin, obyło się też bez intryg i tanich zabiegów, jakie filmowcy lubią wplatać gdzie popadnie. Warto jednak pamiętać, że o ile w realizmie technicznym, scenografii, efektach, produkcja Howarda stoi na rzadko spotykanym wysokim poziomie dokładności, o tyle w zachowaniu załogi i sposobie ich komunikacji film niekiedy odpływa od rzeczywistości równie mocno, jak Apollo 13 od lądowania na Księżycu po kluczowej eksplozji.

"Houston, mamy problem" - scena z filmu "Apollo 13" i sposób prowadzenia rozmów i zachowań przez załogę w wersji hollywoodzkiej. Credit: Universal. Pictures


Aby sobie uświadomić jak bardzo różniły się zachowania załogi w rzeczywistym przebiegu misji - zwłaszcza w jej najbardziej dramatycznych chwilach bezpośrednio po wybuchu - od filmowej wersji - zachęcam szczególnie do odsłuchania sobie pod tym akapitem zapisów audio oficjalnych rozmów z nagrań podczas transmisji tego lotu. Na Apollo 13 "mają problem", statek zaczyna umierać, plan lądowania na Srebrnym Globie właśnie wziął w łeb, tymczasem astronauci w rozmowach z Houston zachowują ultra-spokój: właśnie jako zawodowcy w swoim fachu. Moment eksplozji około 2 minuty 55 sekundy, moment rozmowy, z której Hollywood wykreowało słynny cytat około 3 minuty 20 sekundy:

Oficjalny zapis audio z lotu Apollo 13 od momentu przed feralną eksplozją do upływu pierwszej godziny po wybuchu. Im więcej sobie kto odsłucha, tym bardziej uświadomi jak bardzo odbiegał od rzeczywistości udramatyzowany sposób mówienia i zachowań załogi w filmowej wersji. Możliwość wygenerowania napisów i automatycznej ich konwersji na polski. Credit: NASA / lunarmodule5


3. Światło kontrolki silnika rakiety Saturn V

Mowa o scenie startu, kiedy jak wspomniałem w początkach dzisiejszego tekstu, doszło do awarii jednego z silników potężnego Saturna V. Na filmie Rona Howarda odpowiadająca za ten silnik kontrolka bezustannie migała i piszczała, co zapewne miało zwrócić uwagę widza na problem. Ot, kolejne świadome "licentia poetica" w celu lepszego przekazu, ale dość nienachalne. W rzeczywistości wszystko przebiegało znacznie mniej filmowo - kontrolka w kabinie po prostu zgasła, co oznaczało awarię silnika i jego wyłączenie. Tylko tyle i aż tyle.

Scena startu Apollo 13, z fragmentem na awarię silnika nr 5. Credit: Universal. Pictures

4. Przebieg misji (procedury)

W filmie wiele kluczowych procedur pokazano jako błyskotliwe, heroiczne akcje jednostek, np. desperackie szukanie brakujących amperów przez Kena Mattingly'ego w symulatorze w Houston.  Była to koncentracja scenarzysty i reżysera na konkretnych postaciach zamiast na zespole. Uproszczenie dla odbiorcy - z pewnością łatwiejsze w przeniesieniu na ekran, choć dynamicznie oddalające się od rzeczywistości. Wiele z procedur, w tym powrót do ziemskiej atmosfery, było skomplikowanym, grupowym procesem, weryfikowanym przez wielu inżynierów i angażującym taki zespół ludzi, jak chyba jeszcze nigdy w dotychczasowych misjach. Nie ma co się łudzić co do ewentualnego finału tej historii, gdyby w rzeczywistości za krytyczne etapy lotu od momentu gdy stał się misją ratunkową, odpowiadała jednostka czy pojedyncze osoby jak ukazuje to film, a nie wielka burza mózgów, jaka w istocie miała wówczas miejsce.

5. Realizm techniczny

To największy atut filmu. Atut wdrożony w produkcję Howarda na skalę niemal nigdy nie mającą miejsca w filmach fabularnych produkowanych za Atlantykiem. Wnętrza kapsuły, procedury lotu, język techniczny i algorytmy były odtworzone z niewiarygodną dbałością o szczegóły. Film, choć z pewnymi modyfikacjami dla tempa narracji, w dużej mierze jest dokumentalnie wierny, a dbałość reżysera o autentyzm, była tak wysoka, że ten został doceniony przez samych astronautów.

Na tych paru przykładach widać jak film Howarda doskonale ilustruje tworzenie historycznych mitów w Hollywood. Najbardziej znane aspekty filmu - kłótnie i słynny cytat, często powtarzany nawet przez nieświadomych tego błędu entuzjastów astronautyki - są fikcją, ale to właśnie one zdefiniowały odbiór misji w świadomości masowego odbiorcy. Twórcy świadomie wybrali bardziej chwytliwy, a jednocześnie błędny, zwrot „Houston, we have a problem” zamiast prawdziwej kwestii Lovella. Podobnie, film wprowadził napięcia między astronautami, których w rzeczywistości nie było, aby stworzyć bardziej klasyczną, dramatyczną narrację o pokonywaniu wewnętrznych i zewnętrznych przeszkód.

Mimo tych drobnych manipulacji, film zyskał akceptację Lovella i innych członków załogi. To świadczy o tym, że jego ogólna narracja i duch pozostały wierne prawdzie. Howard skupił się na szczegółach technicznych, odtwarzając wnętrza statków z niewiarygodną pieczołowitością, co zostało docenione przez samych astronautów. Ostatecznie, film Howarda to dzieło, które wbrew uproszczeniom, zdołało oddać esencję misji - triumf inżynierii i pracy zespołowej nad katastrofą.

Pamiętne role

Aktorstwo w "Apollo 13" jest na wysokim poziomie, od pierwszoplanowych ról po każdy mniejszy epizod. Tom Hanks, który wcielił się w postać Jamesa Lovella, zagrał z powagą i profesjonalizmem, a Bill Paxton jako Fred Haise i Kevin Bacon jako Jack Swigert doskonale uzupełnili to trio, tworząc wiarygodny portret ludzi poddanych ekstremalnej presji. Rolę odsuniętego od misji na 3 dni przed startem Toma Kena Mattingly zagrał Gary Sinise, z którym Tom Hanks spotkał się rok wcześniej na planie "Forresta Gumpa".

Tom Ken Mattingly i jego filmowy odtwóca - Gary Sinise. Credit: NASA / Universal. Pictures


Jednak w mojej opinii, z tego co doświadczyłem w różnych dyskusjach filmowych raczej niezbyt dominującej u widzów (dość standardowo stawiających na Toma Hanksa), i która prawdopodobnie nie jednego z Was zaskoczy, uważam, że najlepszą, najbardziej wyrafinowaną i kluczową dla całości filmu rolę stworzył... Ed Harris jako Gene Kranz. Jest zaledwie drugoplanową postacią. Widzimy go na ekranie znacznie mniej i krócej, niż główną trójkę bohaterów wcielających się w załogę Apollo 13. A jednak w mojej ocenie kradnie show jak najlepsi aktorzy drugiego planu.

Rewelacyjny warsztat Eda Harrisa polegał tu chyba na tym, że nie grał on „dowódcy” w klasycznym, hollywoodzkim wydaniu. Jego Gene Kranz jest ucieleśnieniem postawy, która doprowadziła misję do sukcesu. Powiedziałbym, że to rola niemal anty-hollywoodzka, pozbawiona fajerwerków, efekciarstwa i parcia na szkło, a mimo to pełna siły i wewnętrznego ognia. W scenie, gdy stoi przed tablicą, na której naszkicowane są opcje ratunku załogi, jego oczy są przepełnione pewnością i spokojem, które udzielają się wszystkim jego podwładnym.


Gene Kranz - szef lotu w Centrum Kontroli Misji w Houston został u Rona Howarda sportretowany przez rewelacyjnego w tej roli Eda Harrisa - w mojej opinii bohatera kradnącego całe przedstawienie reszcie aktorów. Credit: NASA / Universal. Picturess

Harris zagrał nie tyle człowieka, co ideę - ideę determinacji, inżynieryjnego rygoru i ludzkiej woli. Jego rola jest symbolem bohaterstwa, które działo się w niemal zupełnym cieniu reflektorów i kamer na Ziemi, a które ostatecznie uratowało życie trzech ludzi. Filmowa wersja tej historii wkłada w usta Harrisa drugi słynny cytat, z którym związany jest jeszcze pewien smaczek, a do którego przejdę za kilka chwil.

Realizacja efektów: od nieważkości do CGI

Jednym z najbardziej rewolucyjnych aspektów filmu "Apollo 13" była jego pionierska realizacja efektów specjalnych, a zwłaszcza scen nieważkości. W latach 90., dwie dekady przedtem zanim CGI doprowadzone zostało do perfekcji przez ekipę Alfonso Cuaróna w "Grawitacji", a komputerowe efekty były nie do końca zadowalające, Ron Howard podjął naprawdę heroiczną decyzję by zrealizować te sceny... w prawdziwej mikrograwitacji. Postanowił użyć należącego do NASA samolotu KC-135, pieszczotliwie nazywanego Vomit Comet, czyli "Wymiotną Kometą".

Samolot, latając po parabolicznych torach, mógł wytworzyć 20-30-sekundowe okresy nieważkości, a następnie ponownie się wzbijać by za pewien czas znów ostro zanurkować fundując twórcom półminutową zerową grawitację. To było ogromne wyzwanie logistyczne. Ekipa Howarda, wraz z aktorami, spędziła na pokładzie samolotu 13 dni, wykonując łącznie 612 łuków parabolicznych, aby nagrać niemal cztery godziny materiału, który później został poddany odpowiednim cięciom i montażowi. A kiedy był czas na trening ruchu w zerowej grawitacji, aktorzy mogli się doskonalić... grając w football, jak na poniższym nagraniu zza kulis! Właśnie dlatego sceny w nieważkości w "Apollo 13" wyglądają tak znakomicie.


Bill Paxton i Kevin Bacon na planie KC-135 "trenują" swoje zdolności aktorskie do "Apollo 13" grając w football. Credit: Brown Family Creative

Kręcenie "Apollo 13" w zerowej grawitacji - materiały zza kulis z pokładu KC-135. Credit: Brown Family Creative

Wnętrza modułów statku z misji Apollo 13 - lądownika i modułu dowodzenia zostały z pietyzmem zrekonstruowane i umieszczone w samolocie KC-135, zaś aktorzy musieli trenować jak poruszać się i reagować w tych warunkach. Było to niezwykle kosztowne i wymagające, ale to właśnie to podejście nadało filmowi niepowtarzalny realizm i fizyczną wagę, od osiągnięcia której większość twórców biorących się za tematy około-kosmiczne rezygnuje na samym początku. Z równie imponującym realizmem zrekonstruowano Centrum Kontroli Misji w Houston.

Ten ryzykowny krok Howarda sprawił, że "Apollo 13" stał się kamieniem milowym i punktem odniesienia do późniejszych produkcji. Porównanie go z filmami, które pojawiły się po nim, ukazuje, jak bardzo zmieniła się filozofia tworzenia kina.

"Grawitacja" (2013): To zdecydowanie symbol nowej ery. Film Alfonso Cuaróna, choć wizualnie oszałamiający, jest w całości oparty na CGI. Aktorzy pracowali w zaawansowanych systemach oświetlenia, otoczeni ekranami LED, które symulowały kosmiczne światło, a ich ciała i ruchy były w dużej mierze generowane cyfrowo. W "Apollo 13" efekty służą historii bohaterów w kosmosie i na Ziemi, w "Grawitacji" efekty stały się bohaterem tak dopieszczonym, że nie postrzega się ich jako efektów, lecz scenerię żywcem wyjętą niczym z autentycznych nagrań.



"Pierwszy człowiek" (2018):
Znakomite dzieło Damiena Chazelle’a stanowi ciekawe ogniwo pośrednie, które także czerpie z filozofii Howarda, ale wzbogaca ją o nowoczesne narzędzia. Film połączył praktyczne efekty, miniatury i skrupulatnie odrestaurowane archiwalia z nowoczesnym CGI. Pod tym względem wyszedł z tego filmu dość hybrydowy model podejścia do budowania realizmu zdjęć i scenografii, ale bywa za to on uznawany przez niektórych za "złotą drogę" w realistycznym kinie kosmicznym.

Czytaj więcej: Recenzja


"Ad Astra" (2019): Z kolei ten film wybrał zupełnie inną estetykę - bardziej oniryczną i symboliczną, gdzie autentyzm techniczny, np. brak „króliczych skoków” na Księżycu, ustępuje miejsca opowieści o relacjach międzyludzkich i wizualnej plastyce, która nie jest zbyt spójna z tym, co widzimy w realnym świecie.

Czytaj więcej: Recenzja


Strategia Howarda, choć ryzykowna i kosztowna, nadała jego "Apollo 13" znakomity realizm i fizyczną wagę, która odróżnia go od późniejszych produkcji czerpiących głównie z CGI. To swego rodzaju dokument z epoki, w której filmowcy byli gotowi iść na ekstremalne ustępstwa, aby osiągnąć autentyczność. To też doskonała odpowiedź na często pojawiającą się krytykę współczesnego kina, w którym panuje zasada "naprawimy to w postprodukcji" - w "Apollo 13" aktorzy faktycznie doświadczali nieważkości i warunków, które odtwarzali, co nie mogło nie wpłynąć na ich grę. Olbrzymia wartość dodana.

Symfonia w kosmosie

James Horner, choć w czołówce, nie znalazłby się na samym podium wśród moich ulubionych kompozytorów, ale jego partytura do "Apollo 13" to kawał dobrej roboty zasługującej na pełne uznanie i zdecydowanie moja najbardziej ulubiona ścieżka dźwiękowa tego kompozytora. Howard świadomie użył muzyki Hornera raczej oszczędnie, pozwalając, by cisza kosmosu i odgłosy statku budowały napięcie. Kiedy jednak muzyka wchodzi do akcji, robi to z ogromną siłą, a każdy motyw wydaje się być idealnie dopasowany do ilustrowanego momentu. W moim subiektywnym rankingu zdecydowanie najbardziej ulubione utwory z tej ścieżki dźwiękowej to "Master alarm", "Darkside of the Moon" i "Re-entry & Splashdown".

W dynamicznym "Master Alarm" ilustrowany jest moment eksplozji i natychmiastowego chaosu. Horner używa chaotycznego, brzęczącego pianina, które idealnie oddaje wrażenie alarmu. W połączeniu z pędzącymi sekcjami orkiestry i syntezatorów, utwór ten perfekcyjnie oddał panikę, nagłą, śmiertelną awarię i desperackie próby szybkiego znalezienia przyczyny problemu. Utwór może niezbyt popularny, zwykle ginący w starciu z popularniejszymi motywami, zwłaszcza z odliczania czy startu, ale dla mnie stanowiący oś fabuły i muzyki.

Credit: James Horner/Universal Music Group

Przeciwieństwem powyższego utworu jest zaś „Darkside of the Moon”. Absolutnie piękna i eteryczna kompozycja. Zastosowanie wokalu Annie Lennox nadało jej jakiś oniryczny, ulotny charakter. Utwór ilustruje moment ciszy radiowej, gdy załoga przelatuje za Księżycem, a jednocześnie łączy w sobie poczucie ulgi (bo są już w drodze powrotnej) choć z poczuciem utraty wielkiego marzenia przelatującego tuż pod stopami załogi i tragicznej nierealności sytuacji.

Credit: James Horner/Universal Music Group

Ulubione trio Hornera wieńczy „Re-entry & Splashdown”. To wielki, triumfalny motyw, który narasta w miarę powrotu do domu. Znakomicie oddaje niepewność skutków wejścia w atmosferę statku o kondycji technicznej niewiadomej dla załogi, oczekiwanie na odzyskanie kontaktu radiowego i heroizm momentu wodowania. Paradoks polega na tym, że nie jest to heroizm podboju, a heroizm szczęśliwego powrotu,  bez pomyślnego wykonania pierwotnego celu misji. Subtelny niuans podkreślający, że misja nie zakończyła się sukcesem, ale przetrwaniem, a to drugie jest dużo ważniejsze.

Credit: James Horner/Universal Music Group

Muszę jednak przyznać, że mam jedno, choć subiektywne, zastrzeżenie co do tej świetnej partytury. Utwór ilustrujący start rakiety, "All Systems Go - The Launch", który bardzo lubię, choć też stawiam go poza podium, choć monumentalny, wypada w moim odczuciu gorzej niż utwór "Apollo 11 Launch" Justina Hurwitza z "Pierwszego człowieka".

Horner używa w nim patetycznej, bohaterskiej fanfary - gdy pojawia się patos w takich filmach mam dość niemal momentalnie - natomiast Hurwitz, korzystając z dzwoneczków i narastającej orkiestry, oddaje poczucie potęgi, grozy i powagi, które towarzyszą startowi rakiety, co w moim odczuciu jest to o wiele bardziej przekonujące i realistyczne. Nie traktuję tego jako wady, po prostu przy okazji dzisiejszej rocznicy dzielę się z Wami możliwie wieloma przemyśleniami, także tymi co do których każdy może mieć swój własny pogląd. Patetyczny ton tego i paru innych utworów Hornera po prostu nie łączy mi się dobrze z osią filmu, ponieważ:

"Apollo 13" w kontekście kina kosmicznego to antyheroiczny bohater

W panteonie filmów o kosmosie, „Apollo 13” zajmuje miejsce wyjątkowe, ponieważ w przeciwieństwie do większości z nich, nie jest to film science-fiction. To realistyczny dramat, który z tego powodu różni się od innych popularnych produkcji, często koncentrujących się na podboju, tajemnicach lub obcych cywilizacjach.

Na przykład, takie filmy jak "Grawitacja" czy "Interstellar" eksplorują filozoficzne i metafizyczne aspekty kosmosu - jego piękno, zagadki i zagrożenia. Z kolei "Marsjanin" i "Ad Astra" romantyzują podbój kosmosu, przedstawiając go jako samotną, heroiczną walkę o przetrwanie (w lekkim, humorystycznym wydaniu u Matta Damona) lub symboliczną podróż w głąb siebie i mocniejsze wejście w tony psychologiczne (w kreacji Brada Pitta).

Siłą „Apollo 13” jest zaś jego wręcz "antyheroiczny" charakter. Film skupia się nie na triumfie podboju, ale na pokornej, inżynierskiej walce z awarią. To opowieść o porażce, która stała się największym triumfem. Zamiast heroicznego pojedynku z obcą cywilizacją czy odkrywania kosmicznych tajemnic, widzimy walkę z narastającym poziomem CO₂, brakiem prądu i rosnącym zimnem. Film Howarda celebruje ludzką pokorę, inteligencję i determinację w obliczu nieprzewidzianych trudności. To obraz o pracy zespołowej, o inżynierii i o tym, że nawet najbardziej zaawansowane projekty mogą zostać uratowane przez prowizorkę, wiedzę i upór.

Dziedzictwo filmu i misji

Obiecałem, że wrócę do pewnego smaczku związanego z kwestią granego przez Eda Harrisa Gene'a Kranza, dyrektora lotu w Centrum Kontroli w Houston. Jednym z najtrwalszych elementów dziedzictwa filmu jest drugi cytat, który nigdy nie padł w rzeczywistości. Po nie mającym miejsca "Houston, mamy problem" w filmie padają słowa "Porażka nie wchodzi w grę" („Failure is not an option”). To także zmyślona przez scenarzystów kwestia, która po prostu skondensowała wypowiedź kontrolera Jerry’ego Bosticka podczas jednego z wywiadów na potrzeby filmu. I teraz najlepsze: Gene Kranz, człowiek, któremu film przypisał te słowa, sam uznał je za tak dobrze oddające ducha jego zespołu, że przyjął je za tytuł swojej autobiografii. To idealny przykład, jak filmowa fikcja może ubrać w słowa i uwiecznić prawdę historyczną, czyniąc ją bardziej przystępną dla masowego odbiorcy.


"Porażka nie wchodzi w grę" - cytat, jaki nigdy nie padł z ust Gene'a Kranza, a który tak mu się spodobał, że ten wykorzystał go jako tytuł autobiografii. Credit: Binge Socity / Universal. Pictures


Film Rona Howarda na nowo zainteresował publiczność programem Apollo, który pod koniec lat 60. i na początku 70. zaczął tracić zainteresowanie społeczeństwa. "Apollo 13" przypomniał widzom, że kosmos nie jest romantyczną krainą przygód, ale miejscem śmiertelnego ryzyka. Porażka, która ostatecznie stała się triumfem, była, jak to ujął sam James Lovell, "błogosławieństwem w przebraniu" dla NASA. Misja uświadomiła Amerykanom, że loty w kosmos są niebezpieczne i wymagają heroizmu na każdym poziomie. Przeniosła akcent z triumfu na wytrwałość, pokazując, że najważniejszy jest bezpieczny powrót, a nie tylko zdobycie celu.

Trzydzieści lat po polskiej premierze „Apollo 13” to opowieść, która mówi do nas jeszcze głośniej. W dobie, gdy eksploracja kosmosu stała się częściowo biznesem (SpaceX, Blue Origin) i gdy powracamy na Księżyc w ramach programu Artemis, nad którym przy okazji dzisiejszej rocznicy spuszczę taktownie zasłonę milczenia (ciszej nad tą trumną...), opowieść o przetrwaniu i improwizacji wciąż pozostaje kluczową lekcją. Uczy nas, że najnowocześniejsze technologie są bezużyteczne bez ludzkiej pomysłowości, a największe sukcesy często rodzą się z największych porażek.

To może kinowa reedycja? Konkluzja

Tym bardziej ze smutkiem patrzę na to, co dzieje się na polskim rynku filmowym. Na świecie reedycja "Apollo 13" w kinach z okazji 30. rocznicy premiery była oczywistością, co potwierdzają doniesienia z zagranicznych mediów, oficjalna strona dystrybutora czy IMAX. Niestety, jak do tej pory, nie u nas. W zalewie filmowego badziewia i chłamu, które okupuje multipleksy, brakuje miejsca na celebrowanie filmowych arcydzieł. Wyjątek od tej reguły stanowi chyba tylko cykl "Kino kultowe" w sieci Multikina, w którym za miesiąc zrealizuję jedno z największych filmowych marzeń dzieciństwa, czyli seans "Szczęk" z okazji 50. rocznicy premiery, ale w przypadku "Apollo 13" Polska pozostaje pustym punktem na mapie świata w kwestii reedycji tego znakomitego tytułu.

Na ogół polscy dystrybutorzy kompletnie ignorują kulturalne rocznice i potrzeby publiczności wykraczające poza obejrzenie tysiąc dwieście piątej ekranizacji komiksu czy jakiejś animacji tworzonych jak na taśmie produkcyjnej. Gdziekolwiek indziej, reedycje klasyków są chlebem powszednim; u nas to praktycznie nieistniejący segment rynku lub na który natrafić mogą jedynie nieliczni szukający głębiej i żmudniej lub zamieszkali w bardziej fartownych lokalizacjach. A są przecież tytuły, które oglądane w domu, na małym ekranie, nigdy nie oddadzą majestatu i napięcia, jakie towarzyszą seansowi w kinie - w przypadku "Apollo 13" bardzo zresztą wskazanego.

To jeden z najważniejszych tytułów, który wzbudził we mnie pociąg do tej tematyki, także w kontekście historii lotów załogowych i zrobił to opowiadając nie tyle o tryumfie, co o wypadku, jaki nieomal nie zakończył się tragedią. Film, który pomimo upływu trzech dekad od premiery za każdym razem skutecznie przypomina nam wszystkim, dlaczego ta opowieść wciąż chwyta za serce i dlaczego, wbrew filmowym mitom, inżynieria przetrwania jest dużo ważniejsza, niż triumfalne wejście na Księżyc. Bo, jak pokazała misja Apollo 13, najważniejszy okazuje się zawsze bezpieczny powrót do domu.

Panie Ronie Howardzie - dobra robota!

🚀🚀🚀
DODATEK SPECJALNY: UTRACONY KSIĘŻYC - Tryumf Apollo 13 (napisy)

Credit: Herzog-Cowen Entertainment MCA / Universal Home Video

  f    t    yt   Bądź na bieżąco z tekstami, zapowiedziami, alarmami zorzowymi i wiele więcej - dołącz do stałych czytelników bloga na Facebookuobserwuj blog na Twitterzesubskrybuj materiały na kanale YouTube lub zapisz się do Newslettera.

Wykorzystano materiały NASA, Apollo Archive, Universal. Pictures.

Komentarze