Tak oto minęła dekada. 6 czerwca 2012 roku przyniósł nam drugi i ostatni w tym stuleciu tranzyt Wenus. Ile się przez te 10 lat wydarzyło! Ile zjawisk na koncie przybyło, ile sprzętu przez ręce się przewaliło, ile emocji przy najróżniejszych zjawiskach towarzyszyło. Ale wielka czarna kropa, Siostra Ziemi majestatycznie wędrująca na tle tarczy słonecznej, wciąż pozostaje niedoścignionym tip-top numero uno super-duper spośród wszystkich fenomenów astronomicznych, jakie dotychczas było mi dane podziwiać.
Pamiętam jakby to było wczoraj. Noc poprzedzająca tranzyt prawie nieprzespana, może ze dwie godzinki snu się uzbierały w najlepszym razie. Nie sądziłem wtedy, że to pseudo-spanie przeplatane z nocnym siedzeniem jak na szpilkach tak bardzo wryje mi się w pamięć. A to ekscytacja bezchmurnym niebem już wieczorem 5 czerwca z jednej strony, a to strach przed niezadziałaniem lub nie usłyszeniem budzika ustawionego na godz. 3 z drugiej, gdy niebo już w dużej mierze było rozświetlone nadchodzącym świtem. Sprzęt przygotowany już wieczorem, aby rano tylko coś przekąsić, i zmykać z kumplem na nadwiślański bulwar by już przed 04:00 być rozstawionym na jedyny taki wschód Słońca w naszym życiu.
Tamten 6 czerwca wrył mi się w pamięci nie tylko jako całkowicie bezchmurny (o poranku, bo popołudnie już zachmurzone), ale też nad wyraz chłodny. Zaledwie 5 stopni Celsjusza przed wschodem Słońca w 2 tygodnie przed przesileniem letnim to była dość zaskakująca wartość nawet po iluś latach śledzenia warunków pogodowych w związku z obserwacjami nieba. Ludzi było co niemiara, ale próżno było szukać kogokolwiek ubranego do kalendarza późnowiosennego - bluzy, kurtki, kaptury, czapki. Może to mniej istotny szczegół, ale dla mnie osobiście ziąb z jakim się spotkaliśmy pomimo przedsionka lata w kalendarzu wrył się w pamięć nie mniej od widoków, jakie przyniosło samo przejście Wenus na tle Słońca.
Gdy oczekiwaliśmy na wyłonienie się Dziennej Gwiazdy znad horyzontu, tranzyt był już zaawansowany, zaczął się około 4 godziny wcześniej, podczas gdy Polsce była dana druga część zjawiska. To sprawiało, że pomimo, iż był to drugi tranzyt Wenus w tym stuleciu, wschód Słońca jakiego oczekiwaliśmy, z tarczą przyozdobioną wielgachną kropą stanowiącą oblicze naszej planetarnej sąsiadki, był wydarzeniem dosłownie niepowtarzalnym. I chyba to sprawiło, że tamte emocje tak bardzo odcisnęły swój ślad w mojej pamięci. Widzieć piękne zjawisko astronomiczne to jedno, ale mieć jednocześnie tę świadomość, że w chwili obserwacji jeszcze się narodzili ci, którzy zobaczą następny taki tranzyt, że ani ja ani ktokolwiek ze zgromadzonych nie zobaczy już nigdy więcej czegoś takiego, że szansy na powtórkę nie będzie.... to zupełnie zmieniało postać rzeczy i postawiło obserwację tranzytu w kategorii tych wydarzeń na niebie, które w najdoskonalszy sposób definiują całe piękno tego hobby.
Subskrybuj nowe treści także poprzez kanał Polskiego AstroBlogera na YouTube
Wiele cierpliwości i odporności na pogodowe niepowodzenia trzeba w sobie wyhodować chcąc wytrwać w nieustannych potyczkach z zachmurzeniem, ale takie chwile jak te z poranka sprzed 10 lat odciskają w sercu człowieka niezatarte piętno i stanowią najlepszą odpowiedź dlaczego właśnie pomimo wszelkich trudów i częstego pecha, tak bardzo można się w tym hobby zatracić. Łaskawość Nieba o świcie sprzed dekady okazała się po prostu bezcenna.
Powiązane:
Obserwacje ostatniego w XXI tranzytu Wenus: Fotorelacja
Fajne takie wspomnienia, jak dla mnie pierwszy spływ, lub pierwsze przejście jaskini.
OdpowiedzUsuńTo prawda. Takich rzeczy już się nie da zapomnieć...
Usuń